Zakazane tematy

Dzielimy się wiosenną nowiną

„Wysiadłam w deszcz, by przeskoczyć chodnik i wbiec do gabinetu lekarza. Za chwilę miałam usłyszeć najsmutniejszą wiadomość w moim życiu”. Tak właśnie kończył się mój ostatni blogowy wpis.

Wiem, że ciekawość Was zżerała, martwiliście się i pisaliście do mnie tak miłe prywatne wiadomości. Aż serce zaczęło mi się krajać, że z taką końcówką tekstu zostawiłam Was na całe dwa dni. Wybaczcie. Nie będę już tak robić, a na pewno nie ze sprawami, które mogą zostawić w Was smutek i uczucie zmartwienia. Zanim przejdę do mojej historii, muszę jeszcze dodać taki dopisek: drogie młode (i niemłode) mamy, mam nadzieję, że opisane tu zachowania nie urażą w żaden sposób Waszych uczuć.

Zacznijmy od początku. Jakieś trzy lub cztery miesiące temu z nudów sprzątałam nasze mieszkanie.[sociallocker] Uśmiechnęłam się, gdy między stertą ubrań do prania znalazłam jakiś kupiony dość dawno test ciążowy. „Zrobię go sobie zaraz tak dla jaj” – pomyślałam. Powinniście przy tym wiedzieć, że w naszym 10-letnim związku z K. nieraz marzyłam o dziecku, ale wszystko jakoś tak goniło – najpierw studia, potem od razu wizja doktoratu, kolejna praca, rozwijanie bloga, aplikacja radcowska K., wyjazdy, delegacje, cotygodniowe imprezy itd. W tym całym życiowym zamieszaniu była pewna egoistyczna wygoda, którą bardzo sobie ceniliśmy. Owszem, dzieci były słodkie, ale pod warunkiem, że nie nasze, i że widziane przez krótki czas, gdzieś tam w gościach.

IMG_7785-Kopiowanie

Kilka dni przed znalezieniem tego testu rozmawiałam z moją przyjaciółką położną, autorką bloga o niepłodności (To w środku) o tym, że współczesne pary starają się o dzieci nawet latami. Że jaka to deprecha, poczucie beznadziei, pustka i smutek, kiedy znów i znów nie wychodzi. Ta moja przyjaciółka sama musiała się długo z niepłodności leczyć, przeszła z mężem małe piekło, zanim urodziła się ich córeczka. Byłam przekonana, że za chwilę i ja dołączę do stałych czytelników bloga Ani. Mam przecież 28 lat, K. przekroczył trzydziestkę, różnie to może być, myślałam.

Ale oto trzymam w dłoni ten ciążowy test. Wykonany od niechcenia i z nudów, pokazywał… dwie kreski. „To jakiś żart, prawda?!” – krzyknęłam w pustym mieszkaniu. Zamiast ucieszyć się, bo oto na moich oczach dzieje się niemały cud, wpadłam we wściekłość. Koleżanki tłumaczą mi teraz, że to były hormony, że tak irracjonalne reakcje to norma. Dzwonię więc do K., że „Co to ma być?! Nie życzę sobie! Nie jestem na takie zmiany gotowa! Ja chcę jeszcze pożyć!”. Biedny K., do teraz żałuję tej mojej dziwnej reakcji, jakby to była tylko jego „wina”;) Ale tłumaczę to dziś swoim ogromnym szokiem. Nie tak sobie to wyobrażałam. Myślałam, że DWIE KRESKI to od razu skakanie z radości, łzy szczęścia i mnóstwo tkliwych, matczynych gestów. No niestety. Nie u mnie.

Minęły tygodnie, zanim złość i niezgoda zmieniły się w… nie, nie miłość i rozczulanie się, ale akceptację. Akceptację tego, że od teraz będzie inaczej, że w naszym domu będzie ktoś jeszcze. Pikolina i K. martwili się, że mijają kolejne dni, a u mnie wciąż zero uczuć. Mówiłam tylko w kółko, że moje ciało zamieszkał obcy, że najlepiej będzie jak nazwę go Alien. Co smutne, nawet swojej mamie, która z niecierpliwością wyczekiwała pierwszego wnuczka i rozczulała się nad każdym dzieckiem napotkanym w sklepie, o ciąży wolałam powiedzieć przez internet. „Ona pewnie się wzruszy do łez, albo będzie skakać z radości, wolę być wtedy po drugiej stronie monitora, bo głupio tak nie okazywać żadnych emocji przy przekazywaniu takiej nowiny”.

IMG_6705

Liczyłam, że może pierwsze i drugie USG zrobi coś pozytywnego w moich uczuciach, wywoła choćby małą lawinę radości. A skąd. Fakt, z ciekawością patrzyłam w monitorek, gdy lekarz robił badanie, ale w mojej głowie nic i nic. Potem włączył dźwięk bicia serca. OK, coś drgnęło, ale była to bardziej radość, że dziecko jest zdrowe i „nie będziemy mieć z K. żadnych problemów”.
Ważną prawdę powiedziała mi ostatnio Nishka, że to wcale nie przypadek, iż natura stworzyła ciążę, która trwa aż tyle miesięcy. To wystarczający czas, aby kobieta mogła przejść wszystkie, nawet najbardziej irracjonalne stany emocjonalne, by w końcu poczuć miłość do dziecka.

I oto faktycznie w 13. tygodniu było już ze mną lepiej. Dziecko nie nazywało się już „Alienem”, a ci wszyscy roztkliwiający się nad moim stanem ludzie przestali tak bardzo wkurzać. Podglądałam nawet na jakimś parentingowym portalu, co dzieje się z dzieckiem w danym tygodniu – że np. właśnie teraz rosną mu rzęsy i brwi. Ogarnęła mnie wesołość, że to może jednak będzie fajna przygoda.

To właśnie tamtego pamiętnego poniedziałku, kiedy przemiły pan taksówkarz podwiózł mnie do kliniki, usłyszałam najsmutniejszą wiadomość w swoim życiu. Miałam akurat USG prenatalne, wykonywane przez nieznanego mi lekarza (mój przewspaniały lek. prowadzący nie mógł go akurat zrobić), człowieka z ciężkim żartem na ustach i chyba minimalną delikatnością w wypowiadanych słowach.

IMG_6680

Bo kiedy tak ciekawsko zerkałam, uśmiechnięta, w ten monitor, na którym widać było małego człowieka kręcącego się i fikającego, lekarz wypalił bez ogródek:

– Niestety mam obowiązek panią poinformować, że dziecko może mieć wadę genetyczną. Jest ryzyko, że urodzi się z zespołem Downa. Zaraz dokładniej obliczę dla pani to ryzyko, ale teraz nam ono widocznie wzrosło.

Nie pamiętam, co mówił dalej. Nie pamiętam, jak wyliczał coś z tych swoich wykresów. Ani, jak mówił, ile to procent prawdopodobieństwa. Czułam w gardle wielki gul, serce mi zamarło, irracjonalnie myślałam tylko o tym, aby stamtąd wyjść, żeby ten człowiek nie widział moich łez wielkich jak grochy.

Tamtego dnia wylazłam z kliniki na wielki deszcz, cieszyłam się, że tak mocno leje, bo ludzie na ulicy nie będą widzieli, ile łez się właśnie i ze mnie wylewa. Koszmar. Ryczałam jakby zawalił się świat. Szłam przemoczona na jakiś kolejny, zlecony test Pappa. Nigdy przedtem w swoim życiu nie czułam takiej rozpaczy, takiej żałości, że ten mały człowiek będzie być może tyle po urodzeniu cierpiał. Oczywiście najbardziej obwiniałam siebie. Całą drogę we łzach przepraszałam to nienarodzone dziecko, że to moja wina, że całe jego cierpienie będzie na pewno przeze mnie. To był koszmarny wieczór. Naraz przestał mnie obchodzić cały świat, przyziemne sprawy ludzi, codzienne pretensje innych, problemiki w pracy i inne błahostki.

Na wynik musiałam poczekać jeszcze 8 długich dni. Przyszedł dziś rano.

Chyba już wyobrażacie sobie, jakie były łzy radości, chęć tańczenia i skakania pod sufit, gdy lekarz w słuchawce mówił, że wszystko jest dobrze, dziecko będzie zdrowe.

zudit_bcp2015 (58)

Dziś cieszę się, że ten okropny tydzień miał miejsce w moim życiu. Bo dowiedziałam się pięknej prawdy o sobie. Niesamowite, że nawet samą siebie całe życie można w różnych nieoczekiwanych sytuacjach poznawać. Okazało się bowiem, że odezwała się we mnie dobra kobieta. Kobieta, która mówiła przyjaciołom, z dumą i miłością, że jej dziecko może się urodzić z zespołem Downa. Ale że będzie je cholernie kochać, a jeśli komuś się ono nie spodoba, to z miejsca dostanie w zęby.

To pierwszy mój taki wpis. Wpis #złejmatki, w której pojawiają się przebłyski niesamowitego dobra – dajcie znać, jakie macie po nim wrażenia.[/sociallocker]

Zdjęcia: Pikolina