Poród z mężem – tak czy nie?

Zacznijmy od tego, że całe życie, dzięki wspaniałym opowiastkom rodem z PRL u- („poród naturalny to prawdziwa rzeźnia; rodząca jest jak ta krowa…”) twierdziłam stanowczo, że jeśli już kiedykolwiek będę już musiała rodzić, to tylko z pomocą cesarki.
Nie chcę cierpieć! Zwyczajnie się tego boję – mam do tego prawo! – twierdziłam już od lat nastoletnich.
Nie będę może dziś opowiadać, co takiego się zmieniło, z kim w ostatnich miesiącach rozmawiałam, co zobaczyłam i przeczytałam, że dziś marzę jedynie o naturalnym rozwiązaniu i jestem gotowa o nie walczyć. Nawet najbardziej zatwardziałych można przecież odpowiednimi argumentami odmienić. Nie to jednak jest tematem tego posta – bo dziś porozmawiamy o naszych facetach.
Ile zapytałam osób, tyle było teorii na temat tego, czy partner powinien nas trzymać za rękę w trakcie porodu, albo czy wskazane jest, by oglądał „niektóre drastyczne sceny”, czy może lepiej, żeby poczekał na nas na korytarzu lub po prostu w domu.
Zacznijmy od tego, że to, jak przebiega poród, w bardzo dużej mierze zależy od psychiki; odczuwanego spokoju kobiety. Dlaczego tak modne są porody domowe? Bo ból, intymne badania, dotkliwe skurcze i strach przeżywamy w zaciszu domu, w przyjaznych, dobrze znanych kątach, przy asyście wcześniej umówionej i zaufanej położnej. W szpitalu zaś jesteśmy my, nasz wielki ból, mnóstwo nieznajomych twarzy, nowe miejsce, białe kitle i często przemęczone, niemiłe pielęgniarki. Ty, bezbronna i w bólach, których pewnie nigdy jeszcze nie czułaś, jesteś totalnie zdana na łaskę i niełaskę położnej oraz lekarza, którzy oprócz ciebie mają przecież setki innych spraw na głowie. Nic to, że dla ciebie właśnie rozgrywa się wydarzenie na miarę życia, dla nich to prawdopodobnie kolejny z dziesiątek przyjętych w tym tygodniu porodów. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
„Poród jest czymś znacznie bardziej intymnym niż spacerowanie nago po centrum miasta czy załatwienie się na oczach 10 patrzących wprost na ciebie świadków” – wyczytałam ostatnio w jakiejś książce. Faktycznie… czy umielibyśmy w totalnym rozluźnieniu oddać mocz, wiedząc, że z bliska obserwuje nas kilka obcych, średnio sympatycznych ludzi? (Wybaczcie niefortunne porównanie!).
Nic więc dziwnego, że przy porodzie mamy w głowie tyle blokad, które hamują matkę naturę. Jak bardzo nasz komfort psychiczny wpływa na przebieg porodu, przeczytałam ostatnio w książce Iny May Gaskin „Poród naturalny” – znanej amerykańskiej położnej, która przywitała na świecie ponad 2,5 tysiąca dzieci. Czasem wystarczy bowiem jeden niepokojący bodziec, by kobieta, u której – powiedzmy – rozwarcie miało 9 cm, „cofnęła się” do 3 centymetrów. Słynna położna przyznała, że brzmi to absurdalnie, ale gdyby nie zobaczyła tego na własne oczy, nie uwierzyłaby. Otóż w trakcie wspomnianego porodu na salę niespodziewanie wszedł bardzo opryskliwy lekarz, krzycząc na położną i krytykując rodzącą. Ten krótki incydent tak zaniepokoił przyszłą mamę, że odebrała go jako czynnik zewnętrznego zagrożenia dla siebie i potomka, dlatego „cofnęła się” – jej dziecko mogło przyjść na świat lada minuta, przyszło jednak dopiero na drugi dzień – kiedy znów poczuła się bezpiecznie i komfortowo. Zadziwiające.
Ale jak do przebiegu porodu ma się nasz partner? Czy powinien w nim uczestniczyć? Moja położna ze szkoły rodzenia ma np. taką opinię:
– Na porodówkach przepracowałam ponad 20 lat i powiem szczerze, o wiele lepiej współpracowało mi się z rodzącymi, przy których był ojciec dziecka. Dlaczego? Bo mimo wielkiego bólu, strachu i nowego miejsca właśnie trzymający za rękę partner dodawał kobiecie odwagi, rozluźniał ją i pomagał się zrelaksować. Łatwiej też się wtedy porozumieć – w bólu i nerwach rodząca bywa trudna w rozmowie – wtedy to właśnie jej mężczyzna spokojnie przychodzi do pokoju położnych, prosi o pomoc, zapyta o coś, przyniesie żonie wodę. Nie znam jakichś oficjalnych statystyk, ale z mojego doświadczenia mogę powiedzieć tak: kobieta, która rodzi z ukochanym, z mniejszą traumą wydaje potomka na świat.
Teoria położnej spodobała mi się, ale pamiętam też, jak różnie zareagowały na nią dziewczyny, które siedziały ze mną na wykładzie szkoły rodzenia:
– Ja to w życiu bym nie chciała, żeby facet mnie wtedy oglądał! Niech przyjedzie, jak już będzie po wszystkim. Kochamy się, ale nie chcę, by mnie widział w takim stanie: toż to krew, pot i łzy! Przecież on może dostać traumy! – mówiła jedna.
– A ja myślę wprost odwrotnie! – oponowała druga dziewczyna z brzuszkiem – niech mąż patrzy, w końcu też się przyczynił do tych wszystkich cierpień. Niech wie, w jakich trudach na świat przychodzi jego własne dziecko! Wcale nie musi oglądać drastycznego widoku krwi – zawsze można na chwilę wyjść albo stanąć za kotarą, ale w tym moim cierpieniu powinien być wsparciem! Poza tym takie doświadczenie zbliży nas całe życie – jako parę i jako rodziców – mówiła blondynka w 8. miesiącu.
A jaka jest moja opinia? Jako babka, którą paraliżuje i onieśmiela widok szpitalnych korytarzy, kroplówek i białych fartuchów, chciałabym mieć kogoś bliskiego przy sobie. Słabo znoszę ból, a ponoć ból porodowy to coś o wiele gorszego niż ten odczuwany przy złamaniu nogi (doświadczyłam go i myślałam, że to absolutny koniec świata). Nie wyobrażam więc sobie, by w tym czasie K. nie trzymał mnie za rękę czy nie pilnował trzeźwym okiem, czy personel szpitala przypadkiem nie łamie moich praw (dziś jesteśmy bardzo przyjaźnie i ufnie nastawieni, ale przecież tyle złych historii o polskich porodówkach słyszało się od znajomych – wolałabym w takim momencie mieć przy sobie jakiegoś obrońcę).
Tylko co na to sam zainteresowany? Czy ma ochotę oglądać mnie jęczącą i skręcającą się z bólu? Wiele razy pytałam go, czy nie czuje na sobie presji. Bo nieraz mówiłam, że chcę, aby w tym uczestniczył, a jednocześnie martwię się, że czuje przymus: „Nie pojedziesz ze mną na porodówkę, ok, nie ma problemu, masz prawo odmówić. (W domyśle:) tak naprawdę nigdy ci tego nie zapomnę…”. Zawsze jednak na to pytanie z rozbrajającą szczerością odpowiada:
„Nie, chcę być z tobą, żebyś się tak nie bała. Może na wiele się nie przydam, ale chociaż potrzymam cię za rękę. Oglądałem wcześniej porody na YouTubie, więc jakoś sobie poradzę” – żartuje K.
Taki jest więc nasz plan. Doskonale wiem jednak, że mężczyznami często bywa inaczej: facet np. totalnie nie wyobraża sobie siedzenia z partnerką na porodówce:
– Jak dla mnie to za bardzo intymne, jeszcze dostanę takiej traumy, tak się napatrzę, że nigdy już nie zechcę uprawiać z tobą seksu. Ile par już się przez to rozwiodło! Lepiej, żebyś urodziła sama – usłyszała moja koleżanka od męża.
Wiem, że z tego powodu jest jej trochę przykro. Gdybym usłyszała coś takiego, w pełni jednak bym swojego faceta zrozumiała. Jego dobra wola w tym wszystkim jest równie ważna, jak moja. Fakt, może to i przykre, ale zamiast gniewać się, wzięłabym do szpitala zaufaną przyjaciółkę. Tu przypomina mi się opowieść z białostockiej porodówki, potwierdzająca fakt, że nie każdy mężczyzna jest gotowy na te wszystkie „full natural” widoki:
Pewien tatuś z opanowaniem uczestnicząc w porodzie, przyglądał się wszystkiemu niemal bez wzruszenia. Kiedy jednak jego dziecko „wychodziło”, biedak zemdlał. Upadek miał tak niefortunny, że uderzył głową o kant metalowej szafki. Historia skończyła się dość drastycznie – zmęczona mama, zamiast cieszyć się maleństwem, zamartwiała się o męża, który z zakrwawioną głową został przewieziony na chirurgię, ponieważ wymagał natychmiastowej trepanacji czaszki. Ponoć wyszedł z tego cało – ale jaka trauma na całe życie!
Wniosek z tego wpisu jest jeden: warto być wtedy razem, ale nic na siłę!
Na koniec mam żarcik od mojej przyjaciółki Ani. Ta, zapytana, czy drugie dziecko chciałaby rodzić z mężem, odpowiedziała mi:
– Dobrze by było. Przy pierwszym porodzie tak mu rękę wykręcałam podczas skurczu i jak widziałam, że go boli, to od razu było mi lepiej, że on też cierpi. Polecam, to na serio działa!”.
Zdjęcia: otwierające: Pikolina, pozostałe: Buuba.pl