nieCodzienność

Szpital. Historia pewnego porodu.

Właściwie to trudno napisać tekst o historii najważniejszych kilku dni życia, które wyciskają do teraz tyle łez emocji, że nie umiem się powstrzymać od płaczu. Ale czuję, że ten post musi powstać… 

…bo bardzo chciałabym odezwać się do każdego z przyjaciół, czytelników i znajomych z osobna, by wszystkim, którzy pytają, opowiedzieć to od początku, jeszcze raz. Zrobię to tutaj. Do teraz mam chyba z 30 wiadomości, na które nie odpisałam – to moje cudowne dziecko porwało mnie w jakąś dziwną krainę, do której docierają tylko wybiórcze dźwięki i impulsy. Wybaczcie, jeśli ciągle czekacie na odpowiedź ode mnie. Wciąż jeszcze poruszam się w tym wszystkim jak nieporadne dziecko w ciemnościach. Nieraz stresuję się, płaczę albo złoszczę, gdy coś nie idzie po mojej myśli – a to dopiero piąty dzień we trójkę! Tekst z dziś jest pisany na silnych hormonach – tworząc go, co chwila to płaczę, to śmieję się na przemian – nie umiem tego kontrolować! Wybaczcie infantylny ton, ale tu nie da się inaczej.

Poród
Wszystko działo się tak szybko, jakby wczoraj. Dopiero teraz dziwię się, że to przecież już dobry tydzień minął, odkąd ostatni raz opublikowałam tekst na blogu. Przymknijcie oko na ten dzisiejszy chaos myśli, wielość wątków – to wszystko wciąż tak jeszcze pobrzmiewa w mojej głowie, że nie wiem, na ile składnie będę potrafiła snuć opowieść.

Jak wiecie, to była ciąża po terminie, ciągłe napięcie, czy wszystko jest dobrze, codzienne badania KTG robione gdzieś na mieście (odgłosu bicia serduszek dziecięcych z tej maszyny chyba już nigdy nie zapomnę). Szybko w naszych głowach pojawiło się pytanie: co dalej, kiedy kolejny tydzień oczekiwania nic nie przynosił. Lekarz, zgodnie z procedurą, skierował mnie do szpitala na oddział patologii ciąży, by tam stale już się monitorować i być pod fachową opieką. Niektórzy znajomi stanowczo mi to odradzali: „Zostań w domu i spokojnie czekaj na naturę, szpitale to nic dobrego”, inni radzili: „A co, jeśli olejesz sprawę i siedząc w domu bez stałego monitorowania coś się stanie dziecku? Nie wybaczysz sobie do końca życia”. Posłuchałam tego drugiego głosu. Przecież jestem debiutantką, mało we mnie pewności siebie w tych tematach. Odwagi dodawała Wiktoria, cudowna koleżanka z dawnych lat, która, jak powiedział jej mąż: „jechała ze mną na jednym wózku” – jej synek też spóźniał się, była już dwa tygodnie po terminie. To z nią każdego dnia rano pisałyśmy do siebie wiadomości „czy może to już?” i nieraz już pełne frustracji, czekałyśmy. Denerwowały nas te telefony i wiadomości od znajomych: „to jak się czujesz? Urodziłaś może?”. Chyba podświadomie obwiniałyśmy się, że ciągle nic się nie działo. Ale właśnie w piątek, 30 września szpital przy Warszawskiej miał ostry dyżur i zgłosiłyśmy się niemal na tę samą godzinę. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że jej synek urodzi się w sobotę, dzień wcześniej od mojej Dziewczynki:)

porod-porodowka-3
Oddział patologii ciąży
Wśród koleżanek zawsze krążyła opinia, że nie ma nic gorszego niż trafić w to miejsce. „Smutek czuć po korytarzach, wiele mam walczy o zdrowie i życie swoich dzieci, leżąc tygodniami w tych szpitalnych łóżkach”. Nastawiałam się, że pewnie kilka dni w tym miejscu przyniesie mi depresję. Bałam się „złych, naburmuszonych położnych, niedelikatnych lekarzy i płaczących gdzieś po kątach pacjentek”. A tu spotkało mnie piękne zaskoczenie. Na mojej trzyosobowej sali leżały dwie dziewczyny z zaawansowanymi brzuszkami – wesołe (na oko) trzydziestki, bezpośrednie, ani śladu tych zapowiadanych stanów depresyjnych. Od razu złapałyśmy bliski kontakt, nie czułyśmy przed sobą wstydu, że tu trzeba zadrzeć do badania sukienkę, tam wystawić pośladek do zastrzyku. Czułam się troszkę jak na koloniach: podjadałyśmy z dziewczynami słodkości, „uciekałyśmy” ze szpitala na pobliskie ławeczki, robiłyśmy zrzutkę „na telewizor” (w naszym pokoju grał non stop, aż któraś w nocy przebudziła się, by go wyłączyć).

Nawet położne okazały się tu zaskoczeniem – z pozoru srogie i nieprzystępne, a jednak z takim oddaniem badały nas co dwie godziny – a to puls, a to KTG, a to ciśnienie czy temperatura. Gdy się je o coś zapyta, jakby wyrwane z tego transu kolejno wykonywanych w salach zadań, przyjaźnie odpowiadają, jakby podskórnie wyczuwając nasz strach przed szpitalnymi niewiadomymi. Wiktoria leży w sali obok, a jej radosne szczebiotanie niesie się po całym korytarzu – jest bardzo podekscytowana, że za chwilę coś się wreszcie wyjaśni, że spotka swojego synka: „obojętnie, co już lekarze zadecydują, czy to indukcja, czy to natura; ze znieczuleniem, czy bez, ja bardzo chcę już mieć to za sobą i trzymać synka w ramionach”. Miałam tożsame z nią pragnienia, zerkając na swój wielki, okrągły brzuch. W tamtej chwili jeszcze nie rozumiałam, co mówią do mnie ci wszyscy dziwni ludzie tęsknie patrzący na moją ciążową piłkę: „oj, zobaczysz, jeszcze bardzo za tym zatęsknisz, to stan magiczny, do którego bardzo chciałoby się wrócić”. Nie dowierzam im. Jeszcze nie wiedziałam, że za kilka dni, zerkając na swoje maleństwo leżące w kołysce obok mnie, zaleję się spazmatycznymi łzami irracjonalnej i dzikiej tęsknoty, jakby dzieliły nas miliony kilometrów, jakby ktoś brutalnie rozdzielił nas, a przecież jesteśmy tu razem. Przedziwne są te hormony kobiety w połogu – niby drobiazg, niby bzdura potrafi wywołać potoki łez, spazmy rzucające ciałem. Doprawdy, niezwykle delikatna i krucha jest psychika kobiety, która dopiero wydała na świat dziecko. To stan jak przy PMS-ie pomnożonym przez miliony.

Oddział patologii (dźwięków)
Nic mnie tu w szpitalu tak nie uderzało, jak kakofonia odgłosów, dźwięków, obcych szumów. Jakby szpitalne ściany i korytarze miały swój własny język i chciały coś powiedzieć. Pierwsza noc to trauma tęsknoty – do Karlosa, domu, do ciszy. Nocą po korytarzach skrzypiały drzwi, trzaskały wózki, pchane jakby po upiornych szynach, echo niosło też głosy aparatów KTG – w którejś z sal pielęgniarka na cały głośnik nastawiła dźwięk badanego pulsu dziecka – „tik-tik, tik-tik”, szybkie tętno wbijało się w głowę. Ale nawet w tym chaosie dźwięków udawało się usnąć… niestety, jedynie na pół godziny, bo w naszej salce po chwili zapala się ostre światło – to położna przyszła mierzyć puls. Rękę do zbadania tętna podaję jej przez sen. Bez pretensji, że przecież teraz znowu nie zasnę, ona tak przecież musi pracować, to jej zadania. Nad ranem, może o 5, kolejne badania – pobieranie krwi, „żeby do rannego obchodu był wyniczek”. Gdy choć na chwilę zapada tu cisza, przerywa ją odległy krzyk z porodówki, która płynnie łączy się z tym oddziałem (oddzielona jest jedynie szklaną ścianą i drzwiami). Tak, ten finalny krzyk-cud rodzącej, niektórzy mówią o nim nawet „ryk lwa”, czyli taki ostatni dźwięk w bólu, który wydaje z siebie kobieta, gdy po sekundzie słychać już tylko płacz wyrwanego z cudownej krainy noworodka. Dawniej myślałam, jaki to musi być hard core, że kobieta przy porodzie tak cierpi, że tak paranoicznie i w rytm skurczy drze się wniebogłosy. Kilka dni później, gdy sama leżałam w sali porodowej i zza ścian dobiegały mnie krzyki sąsiadek, bardzo zazdrościłam im, że tak pięknie im to idzie: najpierw ten „ryk lwicy”, zaraz potem pełen skargi płacz dziecka.

porod-porodowka-1
Czasem nocne dźwięki patologii ciąży przerywał jeszcze jakiś męski głos – czy to lekarz, czy może jakiś tatuś, który przemknął tu wieczorem, by pobyć ze swoją ukochaną? Nigdy nie wiedziałam. Jeszcze bardziej od tych szpitalnych dźwięków niepokoiły niewiadome w głowie: przecież moje dziecko jest „takie duże” (z usg 4300), przecież ja nie dam rady go urodzić, przecież ile można jeszcze czekać na finał? A może by tak olać tę presję i wyjść stąd na żądanie, by poczekać w domu i dać zrobić swoje naturze? Jeśli jednak zostanę, kto przyjmie tu mój poród? Czy położne będą dla mnie miłe? Strach przed nieznanym nie pomagał mi – akcji porodowej nic nie zapowiadało. Mimo rozterek zostałam w szpitalu, podskórnie ufając, że pracujący tu ludzie naprawdę nie chcą mnie skrzywdzić, że gdyby zaniepokoił ich choć maleńki szczegół, szybko otrzymałabym pomoc.
Na oddziale patologii czas mijał zupełnie inaczej, niż w normalnym świecie. Tu godziny mierzyło się od rannej zmiany położnych do wieczornej. Te nowe przychodziły zawsze takie wesołe, świergoczące między sobą, radosne. Z upływem godzin i kolejnych obowiązków przy pacjentkach widać było, jak stopniowo odpływają im siły. Dziś myślę, że wszystkie te spotkane na mojej drodze panie, począwszy od oddziału patologii, poprzez porodówkę i połóg to prawdziwe heroski. Taki balsam na serca kobiet, których życie magicznie zmienia się tu i teraz. Widać też, że pełen misji zawód położnych jest kompletnie niedoceniany – z uwagi na cięcia budżetowe coraz mniej personelu pracuje na oddziałach, a coraz więcej pacjentek przypada na jedną położną. Patrząc na ich ciężką, pełną oddania pracę, miałam smutne wrażenie, że żadne czekoladki świata nie wystarczą, by należycie za to wszystko podziękować.
Ale co było dalej z moim porodem? Oto minęła ta pełna dźwięków pierwsza noc. Na porannym obchodzie profesor zdecydował: „w niedzielę rano idzie pani do indukcji” (czyli pod kroplówkę ze sztuczną oksytocyną, która wywołuje silne i bolesne skurcze stymulujące ciało do porodu). Początkowo zgodziłam się, umęczona czekaniem. Podpisałam jakąś zgodę, znów ufna, że tu przecież nic złego dla mnie nie chcą. Potem jednak miałam cały dzień na myślenie: indukcja ze sztuczną oksytocyną w kroplówce to przecież nie natura! Tak bardzo marzyłam, żeby wszystko poszło zgodnie z jej, a nie moim planem. Przecież tyle o tym czytałam, chodziłam do szkoły rodzenia!

Dobrze, że Karlos, który każdego dnia był ze mną niemal non stop, pomógł spojrzeć na wszystko trzeźwo. Rozważaliśmy wszystkie scenariusze: „może wyjdźmy stąd teraz na żądanie i w domu poczekajmy na naturę, tylko że pewnie żyjąc w ciągłym strachu, że jest już po terminie i brak kontroli lekarskiej będzie już tylko na naszą odpowiedzialność”. Potem rozważałam, by pójść do dyżurki lekarzy i porwać tę swoją zgodę na oksytocynę. Następnie myślałam już, że ok, zgodzę się na indukcję, ale na litość boską, chcę mieć wtedy znieczulenie! (w szpitalu akurat „strajkowali” anestezjolodzy, znieczulając porody naturalne jedynie w dni powszednie, a ja miałam przecież rodzić w nieszczęsną niedzielę).

porod-porodowka-2

Takie to były rozterki, takie znaki zapytania i frustracja, dlaczego żadna z kolejnych nocy ani dni nie przynosiła naturalnego rozwiązania. Wybaczcie chaos myśli – do tej pory przez kompletne niewyspanie nie umiem chłodno spojrzeć na ostatnie dni. Noc przed zaplanowaną indukcją również była koszmarna – myślałam tylko o tym, by rano uciec ze szpitala, że ja jednak za słaba jestem na to sztuczne wywoływanie, że to jednak nie dla mnie takie bóle. Całe długie godziny, gdy towarzyszki z pokoju smacznie spały, gdy ściany szpitala rozmawiały, ja obmyślałam, co powiem srogiemu profesorowi, jak uzasadnię fakt, że oto żądam wypisu na własne życzenie.

Naprawdę chciałam poczekać na naturę, na prawdziwe skurcze, na sygnał od dziecka, że to ono chce już iść na świat, a nie, że tak każą mu już lekarze. Tymczasem w szpitalu zaczynało świtać, po szóstej pielęgniarki robiły pierwsze pomiary ciśnień, gdzieś w tle stukały wózki z naczyniami. O ósmej miałam się stawić na sali porodowej. Plan ucieczki wziął w łeb, pomyślałam, że przy tak delikatnej psychice, jaką mam od kilku dni, nie zdołam się zgrabnie lekarzom wykręcić. Ręce drżały mi ze strachu – jakbym szła właśnie na najtrudniejszy egzamin w życiu. Jeszcze zanim siostra zaprowadziła mnie na blok porodowy, przyszedł Karlos. Świadomość, że czeka gdzieś w korytarzu dodała mi dziwnej odwagi. Pod dyżurką pielęgniarek zauważyłam grupkę lekarzy – dwóch profesorów oraz pielęgniarki odchodzące z nocnego dyżuru, od razu ich zaczepiłam:
– Przepraszam państwa, muszę o coś zapytać – wydukałam tak niepewnie, jakbym miała z pięć latek.
Odwrócili się zdziwieni i spojrzeli na mnie.
– Tak?
– Bo ja mam właśnie się udać na planowaną indukcję i chcę wiedzieć, czy w związku z tym dostanę chociaż znieczulenie przy porodzie. Powiem szczerze, że bardzo obawiam się bólu.
– Proszę pani, tu się nie ma czego obawiać. Dziś znieczuleń nie ma, bo anestezjologów brakuje w weekendy – powiedział ordynator i odwrócił się do mnie plecami na znak, żebym już nie zawracała im głowy.
Na co odpowiedział mu drugi profesor, jego kolega:
– Ale jak to tak? XXI wiek i bez znieczuleń? Jeśli kobieta się boi, to powinna je dostać. To pani pierwsze dziecko i w dodatku ma przekroczyć 4 kilogramy, ja się nie dziwię obawom – powiedział profesor.
Ordynator na te słowa kolegi zerknął tylko na mnie zza okularów i wydał polecenie pielęgniarce: „tu w karcie pacjentki proszę wpisać, że jeśli pierwsza próba porodu nie wyjdzie pozytywnie, kończymy dziś cesarką, ponieważ dziecko jest duże”.

porod-porodowka-cinemagraph

Tym krótkim i dziwnym sposobem „przeskoczyłam” szpitalne procedury mówiące o tym, że gdy jedna całodniowa próba indukcji nie udaje się, pacjentka zostaje odesłana znów na patologię ciąży, po dniu przerwy wraca ponownie pod oksytocynę na kolejną próbę porodu. Prób podejmuje się trzy w ciągu kilku dni, dopiero przy nieudanej trzeciej poród kończy się cesarką. Sporo męczarni trzeba przejść, zanim doszłoby do rozwiązania.

I tak oto zostałam położona na sali porodowej. Tamtejsze położne znały moje wątpliwości i niechęć do sztucznej oksytocyny, porozumiewawczo więc powiedziały nam, że wyjdą jeszcze na chwilkę, byśmy przed podłączeniem kroplówki mogli się sami naradzić i zdecydować, czy na sto procent chcemy dziś „wywoływać” dziecko na świat.

Karlos bał się, że nie wytrzymam bólu, ale i zapewniał, że jakąkolwiek decyzję podejmę, będzie ze mną. Ja natomiast coraz bardziej umęczona – czekaniem, szpitalem, i nieprzespanymi w nim nocami coraz bardziej skłaniam się, by dziś już to wszystko mieć za sobą, by pocierpieć tych 8-10 godzin i wieczorem być już mamą – naturalnie, czy też nie. W tym czasie do naszej sali weszła młoda lekarka z porodówki:

– O, to ty Judytka! – wita się ze mną ciepło – słyszałam, że nie chcesz tej oksytocyny i najchętniej poszłabyś stąd sobie do domu już teraz – zażartowała.

Okazało się, że to moja dawna koleżanka z czasów liceum. Zaczęła mi opowiadać, jak to ona 10 miesięcy temu sama leżała dokładnie na tym samym fotelu, zanim okazało się, że będzie miała cesarkę. Przez kilka minut rozmawiamy jak przyjaciółki, wypytuję ją, jakie są scenariusze na dziś. Tłumaczy, że może mam jakieś szczęście w nieszczęściu, bo nawet jeśli będę się męczyć, już za kilka godzin mam prawo do planowej cesarki, bo tak wpisał mi wspomniany profesor.

Obecność Basi dodała mi skrzydeł. Upewniłam się jeszcze, czy będzie dziś na oddziale do wieczora, bo tylko z nią czuję się naprawdę bezpiecznie. Tym samym decyzja zapada – co by się nie działo, obok jest przecież Karlos, a dyżur ma dziś wspaniała lekarka, która w razie czego będzie mnie wspierać.

Położna podłączyła więc kroplówkę z oksytocyną. Pierwsze skurcze przyszły szybko, przy każdym silniejszym zaciskałam zęby, wbijając paznokcie w dłoń Karlosa. Pamiętam tylko, jaki smak miały lizaki, które mi kupił. Nic nie można było jeść, a to był jedyny zastrzyk energii w tym dniu. Mijały godziny, w sali tylko my, a zza ściany słychać było pojękiwania dziewczyn, które rodziły naturalnie. Ich jęki stopniowo przechodziły w krzyki, na końcu zaś w ten piękny lwi ryk silnej kobiety wydającej na świat małe lwiątko. To zabawne porównanie do świata zwierząt, ale często słyszałam o nim wśród położnych i naprawdę wydaje się słodko trafione. Tymczasem moja położna bada mnie co dwie godziny, ze smutkiem informując: „pani ciało w ogóle nie jest gotowe do porodu, zero rozwarcia, zero skracania się szyjki, powiem szczerze, że dziś wcale tego nie widzę”. Tymczasem skurcze sztucznie wywoływane nacierały z coraz większą mocą. Ciszę między nimi wykorzystuję na oddech. Żartuję z Karlosem, że nigdy nie sądziłam, że pozazdroszczę tym paniom na fotelach porodowych – ich bólu, krzyku, naturalnych skurczy, tego ciała gotowego na spotkanie dziecka.

porod-porodowka4
Morale zaczęły spadać po około 6 godzinach. Ból skurczy w skali od 1 do 10 oceniłabym na 8. Walczyłam jednak, bo to nie jest tak, że nie dało się go znieść. Wykręcało całe ciało, ale tylko na chwilę, zapierało dech, ale zaraz odchodziło, by dać ulgę na kilka minut. Smutny wydawał się tylko kolejny werdykt położnej: „słuchajcie, po kolejnym badaniu widzę, że tu mimo skurczy nic nie ruszyło, zero postępu”.

Ciągle siedzimy tam sami, za oknem szarość. Ból nacierał jeszcze mocniej, nie dało się już go powstrzymać ani poprzez ruch, ani pod prysznicem. Łzy leciały jak grochy. Ile razy wbijałam paznokcie w dłoń Karlosa, nie zliczę.

Basia, ten promyk nadziei, przyszła do nas około godz. 16:

 

– Słuchajcie, wiem, że nic nie postępuje, ale jesteście wpisani dziś do planowych cesarek, więc w razie czego jeszcze dziś wieczorem wykonam cięcie i spotkacie się z córeczką. Tymczasem wytrzymajcie jeszcze troszkę, bo mamy dziś niestety wiele rodzących i kilka zabiegów. Będzie dobrze!

Po dziesięciu godzinach skręcania się z bólu pod oksytocyną zapadł werdykt: około godz. 19 robimy cesarskie cięcie.

Zabawne, ale do samego końca humor nam dopisywał, jeszcze przed wyjazdem na salę operacyjną robiliśmy sobie z Karlosem ostatnie selfie na fotelu porodowym.

Potem pamiętam już tylko stół operacyjny, mnóstwo ludzi nade mną, chwilę napięcia i… Jej pierwszy krzyk – taki delikatny, bez skargi, jak u małej wyniosłej kobietki. Kątem oka widziałam, jak położna zajmowała się nią, na chwilę przystawiając mi maleństwo buziakiem do twarzy. Dziewczynka, taka cieplutka i mokra otworzyła oczka, dałyśmy sobie zabawnego mokrego buziaka i zabrano ją na badania.

Tamten wieczór, kiedy na oddziale noworodków leżałam już po zabiegu, jak ta sparaliżowana kłoda, wspominam najpiękniej w życiu. Ktoś położył mi maleństwo pod pachę – niby na chwilkę, bo miałam przykaz, by się porządnie wyspać, ale przez całą noc nikomu już nie pozwoliłam Jej od siebie zabrać. Zamiast odpoczywać, gapiłam się w Jej buziaczek chyba z pięć godzin i byłam na najpiękniejszej randce swojego życia.

#pieluszkoweZapalenieMózguTakBardzo <3

Zdjęcia z drugiego dnia „po”: Pikolina

porod-porodowka5

porod-porodowka-cinemagraphporod-porodowka-3