nieCodzienność

Poporodowa trauma, czyli jak uciekłam ze szpitala

Ostatni wpis porodowy, tak bardzo prywatny i intymny, to tak naprawdę zapis najlepszych chwil w szpitalu. Bo choć do końca marzyłam o naturalnym rozwiązaniu, po którym, jak moja współlokatorka z sali szpitalnej, mogłabym od razu śmigać, to tak naprawdę to, co działo się już po cesarce, woła o pomstę do nieba. Posłuchajcie o tym, co to prawdziwy baby blues.
Do ostatniej chwili zastanawiałam się, czy aby na pewno dobrze robię, nie decydując się na poród w prywatnej klinice, w której pod okiem boskiego lekarza prowadziłam ciążę. Wygrało jednak przekonanie, że szpital państwowy to miejsce bezpieczne, w którym krzywdy nikt mi przecież nie zrobi. A i zaoszczędzić też chciałam – ponad 2 tys. złotych, które wydałabym na poród w klinice, wolałam poświęcić na potrzeby dziecka. Dziś myślę, że jeśli będę w podobnej sytuacji drugi raz, pieniędzy już na własny komfort psychiczny nie pożałuję.
I dopiero teraz, gdy uporałam się z baby bluesem (cały tydzień spazmatycznego, niczym nieuzasadnionego płaczu – nie życzę nikomu!), widzę to wszystko dokładniej, na spokojnie. Opowiem więc o tym, co w przywitaniu ukochanego dziecka na świecie było najtrudniejsze, najgorsze. Nie mogę wprost uwierzyć, że dałam się tak podejść – w znaczeniu – totalnie nie być na to gotową. Bo o ile w czasie ciąży chodziłam do szkoły rodzenia i wiele czytałam, o tyle zderzenie z prawdą było traumatyczne. Nikt nie mówił nam, czym jest połóg (czy może to ja pechowo dla siebie pominęłam akurat te zajęcia?), jak wyglądają pierwsze, bardzo trudne i pełne pytań dni z dzieckiem, kiedy boisz się niemal wszystkiego (i te nieustanne myśli: „na pewno jestem złą matką!”). Kiedy nie wiesz, jak się nazywasz, ani w co masz włożyć ręce. Nikt też nie przygotował mnie ani mojego partnera na to, że będę tak często płakać, miotać się, obijać o ściany, ryczeć w poduszkę. Że w pewnej chwili on zostanie ze wszystkim sam – nie tylko z krzyczącym dzieckiem, ale i z chwilowo niezrównoważoną psychicznie, zapłakaną żoną. Co więc po porodzie (który wspominam naprawdę miło, mimo niespodziewanych zwrotów akcji) było najgorszego? Oczywiście ten brak intymności na oddziale noworodkowym – by porozmawiać spokojnie z ukochanym, ukryć się trochę przed światem, budować z dzieckiem ten intymny mikrokosmos.

baby-blues
Niestety, mimo że salę mieliśmy dwuosobową, moją lokatorkę niemal cały dzień ktoś odwiedzał. Były to osoby inwazyjne, głośne, zagadujące także do mnie, przyglądające mi się, wręcz zaglądające przez ramię. Okrutnie mnie to męczyło psychicznie. Mnie, debiutującą w roli matki dziewczynę, która po raz pierwszy w życiu musiała wyciągać cyca przy tych pałętających się dookoła obcych i głośnych ludziach. A i w tym czasie pomocy ze strony położnych nie było niemal żadnej – owszem, ktoś przychodził, przewinął dziecko, ktoś zmierzył mi ciśnienie. Ale żadnego: „jak się dziś pani czuje?”, „czy mogę w czymś pomóc?”, „może potrzebuje pani spotkania z doradcą laktacyjnym?” (pracuje na oddziale, ale nie pojawił się ani razu!). Ja wiem, że to państwowa placówka, że położnych jest zbyt mało, że tak niewiele zarabiają. Ale czy to powinno odbierać im człowieczeństwo? Niektóre z tych pielęgniarek z połogu wydawały się przychodzić na swoją zmianę za karę. To się czuło! Na przykład wtedy, gdy prosiłam o poradę lub pilną pomoc, słyszałam: „proszę nie dzwonić w nocy na dzwonek z takimi głupotami!”. „Głupotą” było zdaniem jednej młodej położnej (była może w moim wieku?), że wezwałam ją o 3 nad ranem do swojego okrutnie płaczącego dziecka, które dziwnie prężyło się i wykręcało… a ja, leżąca po zabiegu niemal jak kłoda, nie mogłam do niego wstać.
Zacznijmy jednak od mleka.
Któż nie czyta bloga Hafiji, kto nie słucha nauk na szkole rodzenia, nie czyta w książkach, że mleko naturalne, to od mamy, to największe dobro, najlepszy prezent, jaki można dać dziecku? No kto? Ja z głową pełną takich idei byłam w swojej sali poporodowej wojowniczką – położne rutynowo namawiały na sztuczne mleko, ja mówiłam: „nie, dziękujemy”. Gdy pytały, czy dziś dokarmiałam z butelki, mówiłam: „nie, moje dziecko tego nie przyjmie”. Szłam w zaparte, uznając, że butelka to naprawdę rozwiązanie ostateczne, do przyjęcia tylko wtedy, gdy mama i dziecko mają poważne problemy z laktacją.
Pielęgniarki krzywo patrzyły, ale póki z Dziewczynką było w porządku, nie były w stosunku do mnie agresywne – a ja udawałam przed nimi, że karmię – choć to jedynie z boku tak wyglądało, bo mleko niestety nie leciało. Początkowo to ja czułam się na wyższej pozycji – z przerażeniem niemal patrząc, jak moja współlokatorka chyba zupełnie bezrefleksyjnie w pierwszej dobie życia wlewa w noworodka sztuczne mleko. To zabawne, ale nie wiedzieć czemu czułam się od niej lepsza – „bo ja przecież tego swojemu dziecku nie zrobię”…

Potem nadeszła druga, feralna doba po porodzie. Wiadomo, cesarka… ból niemiłosierny, morfina, ketonal i ta laktacja, którą trzeba było „rozhulać”. Swoją „mleczną drogę” z dzieckiem musiałam wypracować. Więc pracowałam – żadnych smoków, butelek, nic, tylko przystawianie, ćwiczenie odruchu ssania, tak ważnego już od pierwszych godzin życia. Ten odruch od razu u dziecka był, a ja czułam się szczęśliwa. Tylko że w drugiej dobie maluszek zaczynał już czuć głód, a u mnie nic jeszcze nie działało, jak powinno… Ból rany, trudności z podnoszeniem się, narastająca nerwowość córki… przez to coś zaczynało we mnie pękać. W dodatku ten szpital głośny jak tartak – zero intymności, hałas 24/dobę, światło jarzeniówki włączane w nocy, poranne wybudzanie pacjentek do badań – kolejna taka szpitalna doba bez snu też robiła swoje. Powiedziano mi, że zasada jest taka, że po cc szpital wypuszcza do domu, gdy minie trzecia doba i mama oraz dziecko czują się dobrze.
A my czuliśmy się dobrze już po drugiej – ja zaś, widząc, że powoli w tych obcych ścianach wariuję – niewyspana, zirytowana obcymi ludźmi, którzy cały dzień przesiadywali u mojej lokatorki, poprosiłam o wypis na życzenie. Marzyłam o domowej ciszy, intymności, zgaszonym w nocy świetle. Lekarz się zgodził, bo obie byłyśmy zdrowe.

 

baby-blues

Nie mówiłam jeszcze, ale cały ten dzień po kryjomu płakałam – „bo świat jest taki zły, bo dziecko się urodziło i na jego przywitanie pogoda się zepsuła, bo natrętne telefony dzwonią do mnie non stop, bo Karol spóźnił się z wizytą aż pięć minut”. Życie było tak beznadziejne, łzy leciały mi strumieniami.

 

Jedynie wizja wyjścia do domu o godzinie 14 dawała mi siłę. I wtedy do sali weszła pani położna. Od słowa do słowa dowiedziałam się, że o 14 to my jednak nie wyjdziemy, bo o godzinie 19 noworodkom robione są ostatnie badania i dziecko musi poczekać dodatkowe pół dnia. Znerwicowana i rozklejona, z tym swoim czerwonym nosem i szklanymi od łez oczami, zaczęłam się z nią kłócić, że my tu nie wytrzymamy, że muszę do domu, do ciszy, że nie śpię już chyba piątą noc. Byłam niegrzeczna i opryskliwa, ale baby blues niestety nie wybiera. Kobieta nie pozostała mi dłużna, chuchając w twarz odorem papierosów, poinformowała, że nie mamy wyjścia, poczekać musimy.
Wtedy totalnie coś we mnie pękło. Rozpacz level hard. Akurat do naszej sali wszedł Karlos. Widząc, że dziecko zostawiam bezpiecznie przy nim, przez łzy wykrzyczałam tylko: „ja tu dłużej nie wytrzymam!” i uciekłam przed siebie. W samej szpitalnej koszuli, z bolącą raną, schodami dwa pietra niżej, na ten wiatr, na ziąb. Gdzieś przy szpitalu stała ławka – włożyłam tylko ciemne okulary, by przechodnie nie widzieli, jak wypłakuję oczy i oddałam się spazmom. Nigdy w życiu łzy mną tak nie miotały. Kołysałam się tam jak dziecko z chorobą sierocą i próbowałam uspokoić.
Nie wiem, ile czasu minęło – 20 minut czy pół godziny, ale na podwórku między budynkami szpitala zaczął mnie szukać Karlos. Spanikowany, zdenerwowany. Ponoć dziecko histerycznie pod moją nieobecność płakało, ponoć położne zbiegły się (no wreszcie!) do naszej sali i mówią, że jest już niedożywione, odwodnione. Że potrzebna jest pilnie kroplówka i sztuczne mleko. I że „jeśli matka się nie znajdzie, wzywają policję, bo są odpowiedzialne za pacjentki, a ta pani zniknęła”.
Koszmar. Koszmar. Koszmar.

baby-blues

Zero wsparcia psychicznego ze strony pielęgniarek. A ja w tamtych chwilach naprawdę nie miałam pojęcia, że akurat objawia się u mnie typowy baby blues. Byłam natomiast przekonana, że mój świat się wali (bo nie mam mleka!), że jestem najgorszą matką w kosmosie, że z niczym sobie nie poradzę! Okropne hormony, które robiły mi z mózgu teksańską masakrę. Potem doszło rozgoryczenie, że oto jednak kapituluję i za chwilę podadzą mojemu dziecku sztuczne mleko. To uczucie, że skapitulowałam nawet przed współlokatorką z sali… poczułam się jak totalna przegrana. Historia skończyła się jednak dobrze – mimo że wcześniejsze wyjście na życzenie nie udało się, dziecko przez noc poczuło się lepiej, nabrało rumieńców. Wyszliśmy nazajutrz rano. Myślałam, że z radości padnę i ucałuję podłogę naszego mieszkania.
Wiecie tylko, co było najgorsze? Że w tym szpitalu dopiero wtedy, gdy moja nieuzasadniona babybluesowa rozpacz osiągnęła swoje apogeum, gdy irracjonalnie uciekłam od własnego dziecka, ktoś życzliwy z personelu medycznego wreszcie pojawił się. Przyszła jakaś pani pielęgniarka, przytuliła Dziewczynkę, pocieszyła Karlosa, powiedziała mi, że wszystko gra, że to „typowy baby blues w drugiej dobie”, że to nie ja, a moje hormony takie historie wyprawiają. Dopiero na te słowa jakoś się wszyscy uspokoiliśmy. Ktoś podał nam pomocną dłoń, udzielił wsparcia psychicznego. Zaczęłam się uśmiechać, lepszy nastrój od razu udzielił się też Dziewczynce.

Nie piszę tego wpisu, by się pożalić, jak źle było w państwowym szpitalu. Opiekowano się nami fachowo. Zabrakło tylko ludzkich odruchów. Jakby te kobiety nie potrafiły wyczuć, że psychika świeżo upieczonej mamy to coś tak kruchego, zdolnego w jednej chwili roztrzaskać się na milion kawałków, by za chwilę znów wrócić do normy…

Pamiętajcie, dziewczyny, chłopcy, przyszli rodzice – baby blues to zło, które może Was spotkać. Bądźcie na niego gotowi, naszykujcie chusteczki. To minie:)

Zdjęcia: Pikolina – fotografia dziecięca, ciażowa i rodzinna Białystok