nieCodzienność

Nauczyciel, który zaprogramuje przyszłość – czyli jaką moc ma szkoła

Jakiś czas temu do naszej redakcji zawitali szóstoklasiści, którzy  w  ramach kółka dziennikarskiego wpadli, by podpatrzeć, jak pracujemy. Dzięki nim dopadła mnie nostalgia i tęsknota za dzieciństwem. 

Bo pamiętam siebie z tamtego mniej więcej czasu – dzięki temu, że ośmioletnią mnie mama zgłosiła do redagowania gazetki szkolnej prowadzonej przez starszaków z ósmej klasy – dziś mogę powiedzieć, że jestem dziennikarką (mniej obecnie aktywną, ale z 4-letnim stażem!). To mama nieświadomie „zaprogramowała” moje przyszłe pasje. Doskonale też pamiętam swój pierwszy „redakcyjny” tekst – zaczynał się jakoś tak: „Przyszła już zima… liście spadły z drzew, a śnieg przykrył wszystko puszystą warstwą puchu” ;) Puścili go na drugiej stronie gazetki! Na przerwach odważnie podchodziłam do starszaków z ósmej klasy (sama byłam w drugiej!) i mówiłam, o czym to ja będę pisać w następnym wydaniu. Numer wychodził po świętach, więc poinformowałam „naczelną”, że zrobię wywiad z moim dziadkiem – dyrektorem z PKP i zagorzałym komunistą. Sama na ten wspaniały pomysł nie wpadłam – już wtedy w kwestii pisania doradzała mi mama. To były czasy! Miałam także wspaniałą polonistkę, która patronowała naszej gazetce – myślę, że to dzięki niej zaczęła się cała miłość do tych językowych spraw, pisania, startowania w konkursowych dyktandach.

Wybaczcie, ten wpis zaczęłam optymistycznie, ale zamysł był taki, by napisać o złym przykładzie motywacji i panu matematyku…  który jednym magicznym ruchem czerwonego długopisu potrafił przekreślić marzenia, a niektórym – również życie. Nawet nie wiedzą w tej swojej codziennej rutynie doświadczeni licealni profesorowie, jak bardzo ich styl, podejście i pasja może programować uczniów, ich dalsze życie. Przecież tak właśnie miałam w podstawówce – przypadkowe zapisanie się do gazetki szkolnej, sroga, lecz motywująca polonistka, zaraziły mnie pasją na całe życie.

 

W liceum przeszłam gehennę.

On – przystojny, trzydzieści kilka lat, wyluzowany brunet. Był niezwykle precyzyjny w przyznawaniu nawet decydującego (o być albo nie być) 1/5 punktu za klasówki. Nie będę Was oszukiwać – z matmy zawsze byłam kiepska. Mój świat to była literatura! Ileż razy ten młody, uśmiechnięty brunet kładł na mojej ławce kartkę z czerwonym napisem „ndst” – i liczbą punktów: 10 ½. Zawsze, ale to zawsze (!)  tylko pół czy absurdalne 1/6 punktu brakowało, by zaliczać te jego klasówki z matematyki. Pan C. był znany z tych swoich „jednych dziesiątych” lub nawet „jednych setnych”, które udupiały na sprawdzianach. Dziś myślę sobie, że chyba musiał to lubić.

Obie z przyjaciółką drżałyśmy przed każdym zaliczeniem semestru. I nie był to jakiś zwyczajny stres, jak ten dziś, w dorosłym życiu – że gdy coś będzie nie tak, to dojrzały umysł podpowie: „Stara, będzie dobrze, nie takie rzeczy już przechodziłaś”. W tamtym młodzieńczym okresie nastoletni mózg podpowiadał na ewentualne niezdanie scenariusze najczarniejsze. Poszukująca wewnętrznej siły nastolatka nie umiała sobie wytłumaczyć, że śmiech kolegów z klasy czy złość rodziców to banał. W tamtym czasie pała z matmy na koniec roku, podczas gdy inne przedmioty zaliczałam bardzo dobrze, była tragedią, końcem życia, hańbą.

 

Pisałam już Wam o tym – w tym wpisie – tak właśnie mogło się skończyć żartobliwe dzielenie na drobne punktów z klasówek. Ja tamten czas jakoś przetrwałam, ale mój młodszy brat, znajdujący się w analogicznej sytuacji – nie. On miał jeszcze gorzej, bo z matematyki i przedmiotów ścisłych był dobry. Dlatego te prześmiewcze, rzucane w twarz 1/3 punktu, które profesor wydzielał, byle tylko komuś sprawdzianu nie zaliczyć, uderzyły go bardziej. Były plamą na honorze. Zastanawiam się dziś, czy ten nauczyciel miał pojęcie, jak ukierunkował życie moje i brata. To, że z rozpaczy niemal skoczyłam z mostu, już wiecie. Jakimś fartem przeszłam tamten wstydliwy czas. Od matematyki do dziś trzymam się z daleka. Mój brat natomiast – kiedyś uczeń najlepszego liceum w mieście, z bezsilności i kiełkującej, męskiej dumy – rzucił szkołę. Dosyć miał użerania się z facetem, który reguł matematycznych tłumaczyć nie umiał, za to doskonale i z lubością oblewał ludzi – dla zasady i „bo tak”.

Kilka lat po tym wydarzeniu brat przyznał mi się, jakby dumny: zobacz, gdybym wtedy walczył z tym facetem i zaliczał matmę, skończyłbym jak typowy kujon, wiesz, lizusostwo, maturka i jakieś tam studia. Wtedy trafiłem do technikum, poznałem zupełnie inne towarzystwo, stałem się kimś.

Tak. Ma szacunek ziomów, znają go na dzielni. Łysy, przypakowane, wytatuowane bary, ale też – całkiem dobra praca. Wiem, nie wygląd się liczy, ale to, co sobą prezentujemy. Czasem myślę sobie jednak, że to wszystko, kim teraz oboje z bratem jesteśmy, to pochodna decyzji pana od matematyki, tych jego ½ punktów, które do dziś mam przed oczami.

Zdjęcia: Pikolina