nieCodzienność

Nie stawiaj swojemu niemowlęciu wymagań, a stanie się ta niesamowita rzecz…

Pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy o 5 nad ranem, gdy wstałam do córeczki i po jej nakarmieniu byłam jakoś tak psychicznie gotowa, że oto (jak dzień wcześniej) zaczynamy aktywność, wstajemy, koniec spania, ale niespodziewanie ona… usnęła spokojnie jeszcze na trzy godziny.

Bo o ile dziecko doskonale przesypia nam noce, o tyle wszystko w tym spaniu jest zmienne: czasem obudzi się raz, innym razem trzykrotnie. Czasem uśnie o dwudziestej, a czasem o 23, nie ma reguły, do niczego nie można się przyzwyczajać: jedna tylko rzecz jak dotąd jest stała: Malutka Coco kocha długo spać (uuuff!!!). Nieraz zastanawiam się, dlaczego akurat ja wygrałam w tej loterii genowej dziecko idealne… przecież inne mamy robią przy maluchach dokładnie to samo, jednak ich dzieci są wymagające, płaczliwe, niewiele śpią. Albo jestem szczęściarą, albo to zwykła pułapka… bo skoro teraz jest tak pięknie, to będę chciała zaraz i drugiego dziecka, a ono urodzi się hajnidem i mnie psychicznie wykończy.
Ale opowiem Wam dziś o moim podejściu do dziecka, bardzo zmiennego dziecka, które nieraz ma GDZIEŚ ustalane przez nas rytuały: bo dziś prześpi 4 godziny w chuście, a jutro będzie wolało drzemkę na dłuuugim spacerze lub zamieni się w misia koalę i zamieszka na rękach mamy. Raz może pół dnia leżeć w kołysce, innego dnia woli oglądać świat z ramion rodziców. To akurat spoko, bo ja sama nie znoszę rutyny – widać obie tak mamy.
Ale do meritum: chciałam Wam opisać naszą historię długiego spania każdej nocy. Nie jest to przepis na sukces, bo przecież każde dziecko jest inne, ale bardziej recepta na wdzięczność… Zacznę od tego, że gdy byłam w ciąży, w ostatnich tygodniach próbowałam spać na zapas: zachłannie, głęboko, często do południa. Karlosowi też to samo doradzałam: „zobaczysz, po urodzeniu dziecka to my się wyśpimy dopiero, jak skończy jakieś pięć lat. SZYKUJ SIĘ NA MASAKRĘ”. I my się tak na tę MASAKRĘ nastawialiśmy, że naprawdę, aż z uśmiechem myśleliśmy o tej słynnej „zimnej kawie”, o wstawaniu co 15 minut, o oczach na zapałki – na to wszystko czekaliśmy. W swojej głowie włączyłam zgodę na wszelkie niedogodności: przecież spełnienie marzenia o dziecku musi mieć swoją cenę. Ja nie miałam żadnych oczekiwań, że nasza dziewczynka będzie dużo spała – ba, nie miałam na to nawet nadziei.

ZASKOCZENIE
W szpitalu, w którym spędziłam prawie tydzień, było głośno jak w tartaku – nocne badania, zapalone światła, obchody lekarskie, zmieniane kroplówki – pięć dni na oddziałach wykończyły mnie totalnie, bo gdyby podliczyć godziny snu, było ich może kilkanaście. Co chwila, gdy zaśniesz (z zatyczkami w uszach!), ktoś wchodzi do sali, zapala światło, zadaje jakieś pytania. Koszmar. I nagle pojawiło się Maleństwo… Co to była za odmiana, gdy w pierwszą noc w domu nasz noworodek przespał ciągiem trzy godziny – myślałam, że jestem w jakimś niebie! Trzy godziny po tamtym szpitalnym hardkorze to było coś! Mówiłam jej: „nasza boska córeczko, dziękuję ci za ten luksus!”. Jednocześnie też każdego wieczora szykowałam się mentalnie na jakąś nocną masakrę, ale i… każdego kolejnego ranka wstawałam jak ten skowronek, wyspana! Spałyśmy po dziewięć godzin z przerwami co trzy. Niektórzy mówią mi: „ciesz się, że takie ci się trafiło dziecko”. Jasne, „trafiło się” faktycznie, ale wydaje mi się, że oprócz „wygranej w loterii genowej” jest coś jeszcze… Mały szczegół:  ja nie mam w stosunku do swojego niemowlaka żadnych oczekiwań np. żeby zachowywało się pod moją komendę. Żeby robiło wszystko tak, jak nam dorosłym byłoby na rękę: aby nie płakało, chodziło spać w ustalonych porach, nie domagało się noszenia na rękach. Nie zależy mi na dziecku wygodnym, tylko szczęśliwym, a takie potrzebuje 100% naszej uwagi i nieraz rzucenia w kąt absolutnie wszystkiego.
Nigdy nie myślę: „ej, weź zaśnij już, bo teraz chcę zjeść kolację”, „poleż spokojnie 5 minut, bo muszę umyć głowę”, „popatrz chwilkę na te zabawki, bo mama chce sobie wypić GORĄCĄ kawę”. Zaznaczam jednak – nadal czuję, że moje potrzeby są bardzo ważne – nie mogę z nich rezygnować, ale nieco odwlec w czasie – jak najbardziej.
Podejście mam takie: malutka marudzi z rana? Ok, zjem śniadanie pół godziny później, a teraz ponoszę ją na rękach, to ją uspokaja. Wieczorem uśnie na mnie? – ok, mycie głowy poczeka, w końcu komu ja mam się dziś podobać, jeśli nie jej. Nudzi się grającą zabawką – ok, poczytam jej książeczkę, maile poczekają jeszcze kilka godzin.


Mały miś koala na drzewie zwanym mamą.

Wiecie, każdego dnia gdzieś z tyłu głowy mam tę cholernie smutną myśl, że już za rok o tej samej porze obie będziemy w innych miejscach… ja pewnie w jakiejś nudnej pracy za biurkiem, znów obłożona terminami i obowiązkami, ona, być może z dziadkami lub jakąś obcą nianią. I będę za tym naszym czasem tęsknić i wyć do księżyca, że to wszystko tak po prostu minęło, że było na chwilę.
Dlatego dziś rano, o piątej, gdy obudziła się i radośnie gugała na moich ramionach, uśmiechnęłam się: fajnie, że mogę zacząć z Tobą dzień, za oknem noc, ale nic to, poróbmy coś ciekawego razem. I cóż to? Niespodziewanie usnęła, niemal przelewając mi się w rękach, jakby odwdzięczając się za tę moją gotowość na każdą jej potrzebę.
Każdego dnia odkrywam, że gdy nie mam w stosunku do dziecka (choćby tylko w swojej głowie) żadnych oczekiwań: by zasnęło right now/nie marudziło/by chwilę zajęło się sobą, tylko wychodzę naprzeciw jego humorom i aktualnym potrzebom, okazując serce i cierpliwość, ono mi się odwdzięcza – uśmiecha się, guga, zasypia w zupełnie niespodziewanych momentach. Przynajmniej tak sobie to tłumaczę;)

Sytuacja zawsze może się pogorszyć, wiem, ale co to za dzieci, które nie marudzą! Przecież ten uśmiech potem, to słońce wychodzące zza chmur, zawsze tak mega cieszy, prawda?

Zdjęcia: Pikolina