nieCodzienność

Siła kobiet. Nasza porodówkowa historia

porodówkowa

Z Viki znałyśmy się już wcześniej, jeszcze z „bezdzietnego życia”. Niegdyś ja, zabiegana „pani redaktor”, spotkałam się z nią, ówczesną Miss Podlasia na wywiad. Cudowna dziewczyna, jednak z braku czasu tę znajomość podtrzymywałyśmy bardzo sporadycznie. 

Czasem jadaliśmy w restauracji, którą Viki prowadzi z mężem. Sporadycznie dawałyśmy sobie lajki pod jakimiś postami na FB. Dopiero fakt, że obie byłyśmy w ciąży w tym samym czasie jakoś nas zbliżył – szczególnie zaś dlatego, że nam obu poród się po prostu spóźniał; w samej końcówce trzeciego trymestru „pozostawałyśmy na linii” cały czas. Gadając o tym, jak to wkurzają nas pytania rodziny „czy to już/to jak się czujesz?”, zaczynając dzień od wiadomości do siebie: „i jak noc? Coś ci się zaczęło?”. Potem obie zgłosiłyśmy się na patologię ciąży – mężowie odstawili nas do szpitala tego samego dnia. Niecierpliwie czekałyśmy na kolejne obchody lekarskie i decyzję lekarzy o tym, co dalej. Te wielkie brzuchy, ociężałość i niedospanie (każda pozycja z taką piłką z przodu była niewygodna do spania) bardzo dawały się we znaki. Było już nam wszystko jedno: indukcja oksytocyną, cesarka czy czekanie na naturę (byle szybko!). Po prostu chciałyśmy już czym prędzej spotkać nasze dzieci.

Małgosię natomiast poznałam w sali szpitalnej – na oddziale patologii ciąży miałyśmy łóżka obok siebie. Wspólne pogaduchy do nocy, zakazane słodycze podjadane wieczorami, opowieści o życiu i wspólnych znajomych. Ta sama życiowa sytuacja bardzo zbliża. Gosia, absolwentka biologii, też była już „przy końcówce”, czekała tylko na planową cesarkę, bo stan zdrowia nie pozwalał na naturalny poród. Viki położyli w sali obok nas, za ścianą, ale to nam nie przeszkadzało, by spotykać się na pogaduchy. Szpitalne realia zbliżają – czułam się tam trochę jak na szkolnym obozie. I tylko wyczekiwałyśmy, która z sąsiadek na oddziale zaraz pojedzie na porodówkę, której za chwilę „coś się zacznie”. To była taka ekscytacja połączona ze strachem, jak będzie.

Ale za chwilę wszystko poszło jak z płatka – najpierw na porodówkę odeszła z naszego oddziału Viki, kolejna byłam ja, Gosia jako trzecia; różnica w czasie urodzin naszych dzieci: zaledwie kilkanaście godzin. Wszystkie trzy miałyśmy cesarki. Na początku października świat powitał dwóch chłopców i moją dziewczynkę. Każda z nas, młodych mam, odcierpiała swoje po cesarce, przeżyła tę cholerną traumę pierwszego wstawania, trudnego baby bluesa, a potem nieopisaną radość z wyjścia „na wolność”, do domu. Potem, czyli przez te ostatnie pół roku, prawie codziennie rozmawiałyśmy – mamy na FB swój trzyosobowy chat, na którym dzielimy się wszystkim. Postronni ludzie pewnie nie zrozumieliby naszej niezdrowej podjarki każdym nowym szczegółem z życia naszych osesków. Pierwsze „a-gu”, pierwsze przewracanie się na boczek, pierwszy świadomy uśmiech… Cieszymy się z tych kroczków milowych naszych maluchów jak durne! Wysyłamy sobie fotki, ładujemy filmiki. To wielki cud i szczęście móc podglądać dzieci urodzone niemal w tym samym czasie, co własne maleństwo. Wiedzieć, że są mamy, które w danym dniu mają niemal takie same przeżycia i smutki, co ty. Kolejno wyciągamy się też jedna druga z jakichś dołów, cieszymy pierwszym wiosennym słońcem. (Fotka poniżej: ja, Małgosia i Viki)

porodówkowa

Czasem jednak łapię się na tym, jak dopada mnie ta niebezpieczna i popularna wśród mam chęć porównywania się. Wiecie, taka niezdrowa potrzeba, bo myślisz sobie, że jak przeczytasz coś, czego jeszcze nie wiedzą koleżanki, to powinnaś je pouczyć. Czasem porównuję w myślach, że ich dzieci „w czymś nas wyprzedzają”, innym razem, że to moja córka robi coś jako pierwsza. Potem jednak zabijam w sobie tę wredną mamuśkę, której racja zawsze musi być na wierzchu. Wtedy znów jest super. Szybko zdaję sobie sprawę, że nasza znajomość musi być ponad to – jeśli więc porównujemy nasze dzieci w czymkolwiek, robimy to z klasą, sympatią i bez zawiści. Uwierzcie, to trudna sztuka w tych czasach:D

Wiem jedno: ta znajomość to coś absolutnie bezcennego. Kiedy ostatniej soboty miałam niespodziewany zjazd emocjonalny: jakiś wtórny baby blues czy pms pomnożony przez milion; rano zamknęłam się w kuchni i płakałam skulona w kłębek… Bo w domu znów bałagan, bo Karlosa niemal miesiąc z nami nie było (zakuwanie w czytelni – egzaminy na radcę to był jakiś koszmarny sen), bo znów te same cztery ściany, bo ponownie taki sam, monotonny dzień. Niby do płaczu obiektywnie nie było powodu – przecież jest słonce, przecież wszyscy są zdrowi, a jednak, okrutnie jakoś chciało się wypłakiwać oczy. Babskie hormony.
I wiecie co? Mam kilkoro przyjaciół. Choćby cudownego męża. Ale o uczuciach takich, jak te związane z siedzeniem w domu, z poczuciem osamotnienia (mimo kochanego dziecka), uczuciem, że niby wszystko jest dobrze, ale rutyna dobija, trudno dzielić się z kimś, kto tego na własnej skórze aktualnie nie czuje. W takich chwilach wyciągamy z Viki i Gosią telefony i nawet znad brudnego kuchennego blatu piszemy do siebie. Zawsze przychodzi ulga, zawsze jakoś zarazimy się optymizmem. Nigdy przecież nie jest tak, że wszystkie trzy jednocześnie mamy doła: kiedy jedna podupada, dwie ciągną ją ku górze. Polecam te porodówkowe znajomości – takie wspólne szpitalne historie cementują matczyne przyjaźnie, jak nic!