Taki Lajf!

Jak nieraz ratowali mnie bezdomni…

Jeszcze cztery lata temu jako uliczna rekruterka, zaczepiałam ludzi z zaproszeniem na ankiety – badania opinii respondentów, np. na temat nowego smaku chipsów. Ruchliwe skrzyżowanie, wielu przechodniów… 

Lubiłam to, bo mogłam tak bezkarnie tych wszystkich ludzi zaczepiać, zagadywać, no i obserwować nietypowe osoby. Słuchać ich historii życia. Czasem się pośmiać, innym razem ich pocieszać. W dodatku nieźle mi płacono, bo ponoć byłam w tym rekrutowaniu bardzo dobra.

Nieraz trzeba było stać na mrozie, mało kto chciał się nade mną zlitować, by pójść na tę ankietę. I na parę minut wybawić od lodowatego zimna, wejść do ciepłego biurowca. „Nie mam czasu” – to była stała wymówka. Pewnego razu zlitował się nade mną, taką ładnie ubraną, w modnej kurtce i nowych butkach, bezdomny człowiek. Pan może 50-letni, w starych łachmanach, z bardzo smutnymi, błękitnymi oczami.

 

Gdy szliśmy schodami na II piętro budynku, zdążył opowiedzieć mi pół swojego smutnego życia:

Wie pani, ja mam dom, mam adres… tylko nie mogę tam wrócić. Żona mi powiedziała, że nie mam już u niej czego szukać. Wszystko zawaliło się 4 miesiące temu. Przechodziłem przez pasy, to było niedaleko stąd, na ul. Sienkiewicza… Walnęła mnie osobówka, kierowca zwiał, 3 miesiące leżałem w szpitalu, wiele tygodni całkowicie nieprzytomny. Z pracy mnie przez to wylali, bo nie miałem żadnej umowy. Żal, bo ja tę swoją robotę w warsztacie bardzo kochałem… A moja żona uznała, że do niczego nie jestem jej już potrzebny, taki połamaniec, szmalu do domu nie będę przynosić. Dzieciom nawet zabroniła mnie odwiedzać… Wyszedłem ze szpitala, i, o kulach, poszedłem prosto do tej noclegowni, co tu niedaleko jest. Takie moje życie. Miałem uraz kręgosłupa, więc teraz do żadnej pracy się nie nadaję, nie mam już nic – płakał niemal w moje ramię.

Nie umiałam znaleźć dobrych słów, by go pocieszyć, nigdy go nie zapomnę…

 

Innym razem, tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy na ulicy mróz trzaskał w stopy i ręce, zlitowała się nade mną inna para bezdomnych. W kilka minut, gdy ich tak słuchałam, nauczyli mnie, jak cieszyć się z rzeczy małych. Ankieta, na którą ich zaprosiłam, była płatna – po 25 zł od łebka. Wystarczyło odpowiedzieć na kilka pytań i dostać kopertę. Jak bardzo ucieszyła ich ta kasa?
– Janek, ja sobie za to doładuję telefon i zadzwonię do mamy! Złożę jej życzenia świąteczne! A za resztę kupię wino, żebyśmy mogli dziś się rozgrzać i spać u mnie w domu, a nie w noclegowni – cieszyła się na oko 40-letnia kobieta w brudnych łachmanach.
– Oj, kochana, ty śliczna moja! To ja może kupię dla nas trochę drewna, nagrzeję naszą chatę, i nie pójdziemy dziś nocować u obcych! – cieszył się pan Janek.

Gdy odchodzili, prawie całowali mnie po rękach, tak byli szczęśliwi, dziękowali, śmiali się jak dzieci, przybijali sobie piątki.
Był jeszcze jeden pan. Zawsze szukał jedzenia w śmietnikach, bo w noclegowni dopiero po południu wydawali jakiś posiłek. Cichy, w starych ciuchach, schludny. Przemykał ukradkiem, zawstydzony, ze spuszczonym wzrokiem. Nigdy nie widziałam go pijanego. Miał dla mnie litość w największe mrozy, pomagał wiele razy i przychodził na ankiety. Mówił, że ciągle czeka, aż syn z zagranicy zabierze go do siebie.

Bardzo wstydził się, że nie ma swojego stałego adresu, że nie może podać mi żadnych danych teleadresowych, bo nawet numer telefonu mu zabrali… Dziś, gdy pracuję w ciepłej redakcji, za biurkiem, nieraz tęsknię za tamtą pracą. Za „moimi bezdomnymi”, za uśmiechami przechodniów i bezkarnym podglądaniu ludzkiego życia… Teraz sama jestem tym pospiesznym, bezdusznym przechodniem, który nie ma czasu na ankietę, bo po pracy bardzo spieszy się do domu i malutkiego dziecka, nie myśląc nawet, by zatrzymać się i uważniej przyjrzeć ludziom z ulicy…

Zdjęcia: Morguefile, SXC.hu