nieCodzienność

Dawca szpiku – jak to wygląda z jego strony

Gdy rejestrowałam się w bazie potencjalnych dawców, nie sądziłam, że kiedykolwiek nadejdzie TEN dzień. Prawdopodobieństwo, że gdzieś tam odnajdzie się mój chory na białaczkę bliźniak genetyczny, to przecież od 1:25000 do 1:kilku milionów. 

Pamiętacie, jak pisałam, po co mi ten cały blog? Jeśli po dzisiejszym wpisie coś w Was drgnie w temacie oddawania szpiku, to będzie to nasza pierwsza nagroda i znak, że warto. Oto moja historia:

Pewnego dnia, kilka lat po rejestracji w bazie dawców, przyszedł do mnie mail: „Szanowna Pani, zwracamy się do Pani z uprzejmą prośbą o możliwie szybki kontakt z Fundacją DKMS. Rejestrowała się Pani w naszej bazie drogą internetową w sierpniu 2010 roku. Nasze biuro czynne jest od poniedziałku do piątku w godzinach 9-17. Pozdrawiam i pilnie czekam na kontakt”.

Nadzieja. „Czyli jednak pomogę komuś?” Szybko, z bijącym sercem odpisałam. Za chwilę miła pani z Fundacji DKMS wysłała mi ankietę medyczną do wypełnienia – tym samym przeszłam kolejny etap. Kilka dni potem odebrałam telefon. Pani Anna z Fundacji DKMS miała ciepły głos, jakby wiedziała, że trochę się będę tego wszystkiego bać. Zadzwoniła, by opowiedzieć mi, jak będą wyglądały poszczególne etapy, które doprowadzą nas do kliniki (polskiej lub zagranicznej, jeszcze nie wiedziałyśmy), w której oddam szpik. Autentycznie się bałam. Nie bólu – tylko tego, że mój materiał genetyczny nie pomoże. Że ten umierający człowiek ma już we mnie nadzieję, a ja jej nie spełnię.

IMG_8968

Pamiętam, że przez telefon wyjaśniła mi wszystko. Zapisałam na kartce, że Fundacja załatwia mi wolne w pracy, pokrywa koszty noclegu dla mnie i osoby towarzyszącej. I że to wcale nie boli. Kim jest biorca, nie mogli powiedzieć. Ponoć to osoba z Niemiec.

Tamtego dnia wieczorem, jak zwykle, poszłam jeszcze na zumbę. Pamiętam jednak, że skacząc do latynoskich melodii przed wielką ścianą z luster, poryczałam się.

– Kim jesteś? Gdzie jest ta szpitalna sala, z której teraz pewnie w smutku, patrzysz w okno? – zapytałam GO w myślach.

Nigdy potem już, tak jak wtedy, nie czułam się równie potrzebna i ważna. Na świecie w tamtej chwili istniał tylko mój chory bliźniak i ja. Bardzo chciałam go uratować. Lichy fragment mojego ciała mógł kogoś ocalić. Po raz pierwszy dotarła do mnie śmierć. Ta ponura, szpitalna, zupełnie bliska.

Z tamtej zumby wyszłam wcześniej. Nie umiałam tańczyć jak dawniej. Przecież ON, który na mnie czeka, w tej chwili umiera. Dokładnie taki, jak ja. Równie dobrze nasze role mogłyby się przecież odwrócić. Zawsze miałam głębokie współczucie dla wszelkiego cierpienia, ale JEGO umieranie osobiście mogłam zamienić w nowe życie. To dodawało mi skrzydeł i paraliżowało jednocześnie.

 

Parę dni później musiałam jechać na specjalistyczne badania krwi. Zorganizowano je dla mnie w przychodni, do której od lat należałam. Starsza pani pielęgniarka tego dnia traktowała mnie jak ósmy cud świata. Nigdy dotąd żaden z ich pacjentów nie oddawał krwi do badań na przeszczep szpiku:

– Wiesz, że jesteś bardzo odważna? – pytała i patrzyła na mnie bystrym wzrokiem zza okularów.
– Bez przesady. Przecież to jasne, że każdy na moim miejscu chciałby pomóc – odpowiedziałam, gdy pobierała kolejną próbkę krwi do specjalnych zbiorniczków.
– Nie bądź taka skromna dziecko, ja byłabym z siebie dumna. Dziś ludziom ciągle się dziwnie kojarzy, że oddanie szpiku to jak oddanie wątroby czy nerki. Boją się.

Jakiś czas czekałam jeszcze na wyniki. Dni się bardzo dłużyły. Tak szczegółowych badań krwi ponoć nie wykonają sobie zwykli śmiertelnicy. Wyniki przyszły, a wraz z nimi rozczarowanie – ODMOWA.

 

Na kartce były wypisane jakieś nieznane mi parametry, które tylko lekarz mógłby wyjaśnić. Poszłam, by porozmawiać ze swoją doktor, dopytać, dlaczego właściwie nie mogę uratować tego człowieka:

– Nie możesz zostać dawcą, bo w dzieciństwie, zapewne bezobjawowo, przeszłaś pewną chorobę wirusową. Dla ciebie przebiegała być może łagodnie, ale niestety – dla biorcy byłaby śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Minęło trochę czasu. Nie chcę myśleć, że JEGO być może już nie ma. Że odszedł. Jakiś element nie ułożył się w całość tej pełnej nadziei układanki. Czegoś zabrakło. Ale z wielką radością przyglądam się historiom, które skończyły się dobrze. Pomyśl. Może to Ty jesteś brakującym puzzlem w historii czyjegoś życia?

Ps. Tu (KLIK!) można się w szybki sposób zarejestrować. Pani Anna z DKMS na pewno nie wie, że tu o nich piszę:) Za każdym razem jednak, gdy przypominam sobie niesamowity czas oczekiwania na uratowanie ludzkiego życia, wiem, że najbardziej w świecie było warto. Mnie prawdopodobnie nigdy się już nie uda, ale Wy wciąż możecie być sprawcami cudu.

fot. Pikolina