Zakazane tematy

Jasność bijąca z pralki

Nic sobie już nie robię z docinków mojej mamy – że oto ja jeżdżę w delegacje, godzinami siedzę w internetach, a mój „biedny mąż” z braku jedzenia tylko zamawia kolejne pizze. I że w mojej kuchni „zawsze hula wiatr”. Dowiedzcie się, dlaczego… 

Wychowałam się w domu, w którym to kobieta (czyt. moja mama) godzinami siedziała w kuchni, facetów nieraz z niej wyganiając. „Zostaw! Pobrudzisz się”, „Nie rusz, i tak nie umiesz!”. Chłopcy, czyli moi bracia, choćby w dzieciństwie bardzo chcieli, od „babskich spraw” byli stanowczo odganiani. „Idźcie się lepiej pobawić i nie przeszkadzajcie tu”. Ja niestety – wręcz przeciwnie. Nie mam mamie za złe, że to mnie chciała przyuczać do kuchni – do gotowania, pieczenia i zmywania, bo taki model sama wyniosła z rodzinnego domu i być może również przez to nieraz cierpiała. Miałam chyba osiem lat, gdy zaliczyłam swoje „pierwsze zmywanie” po obiedzie naszej pięcioosobowej rodziny. Chyba nawet beczałam nad tamtą miską, tak bardzo nie chciałam dotykać brudnych naczyń. Pamiętam, jak bracia bawili się w drugim pokoju, a ja stałam nad różową miską ze spienioną wodą i myłam jakiś tłusty talerz – bo „dziewczynki trzeba od małego uczyć, jak być dobrymi gospodyniami”.

Boję się za mocno pojechać z tym tekstem, bo czyta mnie moja mama i zależy mi na dobrych z nią relacjach. Ale cóż, pożalę się trochę i od razu też wytłumaczę.

Tak, tych zajęć z racji bycia małą kobietką miałam sporo. Weszły mi potem w krew – później już np. sama z siebie chciałam posprzątać, by mamie było miło, gdy wróci zmęczona z pracy. Od podstawówki pamiętam jakąś zmiotkę lub ścierkę trzymaną w rękach. Bunt zaczął się dopiero w czasach nastoletnich. „A czemu chłopcy nie muszą zmywać? Wprowadźmy kolejki na sprzątanie!” – mówiłam. Niestety. Po latach faceci w naszym domu byli już tak przyzwyczajeni do swoich „sprzątaczek”, że nie przyjęliby raczej do wiadomości, że oni raptem też mieliby coś robić. Tak wyjść nagle z wieloletniej strefy komfortu pt. „ ja nic nie robię w domu, od tego są baby”.

 

Wszystko byłoby może w porządku, gdyby jeszcze nie ten brak szacunku do cudzej pracy. Nasi faceci potrafili w brudnych buciorach wejść na świeżo umytą podłogę („Oj, nie chce mi się już zdejmować butów, ja tylko na chwilę!”). Zostawić po sobie uwalony obiadem stół (o stosie brudnych talerzy nie wspominam) czy nakruszyć ciastem na odkurzony przed chwilą dywan. To domowe sprzątanie było więc mamy i moją syzyfową pracą.

Pamiętam, jak bardzo marzyłam, by mama wreszcie kupiła sobie zmywarkę. Bo ja wyjechałam na studia, a ona tam z tamtymi stosami naczyń została sama. Ona i czterech facetów (mam trzech braci). Tato wspierał ją, jak mógł, był jedynym, który od czasu do czasu bawił się w „kolejki na zmywanie”. Pewnie z czystego dla żony współczucia. Mama mówiła też, że jak wyjdę za mąż, to muszę być dobrą gospodynią. „W domu powinno być czysto, a mąż powinien mieć ugotowany obiad”.

Dziś patrzę sobie, że mimo tych nauk, jestem totalnie do niczego. Fatalna pani domu i kuchenne beztalencie (mimo ślubu!). A to spalę skorupki jaj (chciałam zrobić jajka na twardo, ale totalnie zapomniałam – o zajrzeniu do kuchni przypomniał mi dopiero czarny dym w całym mieszkaniu), przypalę wrzątek na herbatę (analogicznie), wypiorę klucze i nożyczki splątane z ubraniami (komu chciałoby się jeszcze jakieś pranie segregować?).

Przełomowym momentem, w którym uświadomiłam sobie, że nigdy już nie będzie ze mnie dobrej gospodyni, była pewna sobota przed kilkoma miesiącami. Oto otworzyłam pralkę, by wyciągnąć z niej mokre ubrania do rozwieszenia. Nagle moim oczom ukazała się oślepiająca jasność: „Co jest?!” – przeraziłam się. Myślałam, że może właśnie objawia mi się Duch Święty. W pierwszym momencie niesamowity szok. Mrużąc oczy, wsadziłam jednak rękę do bębna pralki, by zobaczyć, skąd biją te jasne promienie. I oto moim oczom ukazała się wplątana między jeansy a koszulkę, latarka halogenowa! Tak! Nie dość, że wyprałam metalową latarkę, to jeszcze nawet nie zauważyłam, że jest włączona.

IMG_8816

To był przełomowy moment w moim życiu gospodyni i młodej żony. Łapiąc się za głowę, osunęłam się na podłogę i nie wiedziałam – śmiać się, czy płakać. Powiedziałam sobie, że jako pani domu jestem kompletnie do niczego i nawet wielka miłość do mojego faceta mnie nie zmieni. Mogę przecież swoje uczucie okazywać mu w każdy inny sposób – BYLE NIE W KUCHNI.

On, na moje i swoje szczęście, nie ma mi tego za złe. Czasem, gdy sam zabiera się za zmywanie w naszej kuchni, pyta: „Mam tu sprzątać, czy podłożyć granat?”. Śmiejemy się wtedy, ale to trochę jak śmiech przez łzy.

Należę do generacji #chujowejpanidomu i myślę, że nie zmieni już tego ani majątek na koncie, ani gromadka dzieci, ani najlepszy na świecie facet. Dziś myślę sobie, że to podświadomy bunt i bronienie się przed tym, co już w dzieciństwie znienawidziłam, a co musiałam robić tylko dlatego, że urodziłam się dziewczynką.

(Mamo, nie złość się).

Zdjęcia: Pikolina

Bez-nazwy-2