Zakazane tematy

O tym, dlaczego pewnego dnia przyszłam do pracy bez spódnicy…

Ten wpis nie ma maruderskiego charakteru. To raczej opis zabawnego etapu w moim życiu, który niedawno się rozpoczął i potrwa pewnie jeszcze  dobrych kilka lat… 

Nasze dziecko, odkąd zaczęło śmiało chodzić i komunikować swoje potrzeby czy nieznoszące sprzeciwu zachcianki (takie w stylu: „Chcę polizać smycz psa, daj mi, JUUUUŻ!!!”), jest naturalną koleją rzeczy bardziej wymagające. Beztroskie czasy czytania książki przez mamusię, która stopą kołysała oseska w foteliku, trzymając w dłoni gorącą kawkę, poszły w zapomnienie. Wszystko ma swoją cenę: nie mamy już bobaska, który tylko leży i rozgląda się po pokoju. Nasza córeczka zaczęła być komunikatywna, mobilna, charakterna, co cholernie podsyca do niej miłość, a z drugiej strony: potrafimy być nieźle skonani, tym bardziej, że oboje pracujemy w pełnym wymiarze godzin.

Odkąd wróciłam do pracy, zapomniałam, jak się nazywam – w znaczeniu – jest tyle podstawowych spraw, o których zawsze pamiętałam, które spokojnie wykonywałam (np. rozwieszenie prania w tym samym dniu, w którym pralka zakończyła pracę), a teraz… są czymś nieosiągalnym w tym niedoczasie. Ostatnio na przykład przez kilka dni jeździłam autem do pracy bez prawa jazdy, ba, nawet bez dowodu osobistego – wszystko dlatego, że każdego dnia obiecywałam sobie, po czym zapominałam, że mam włożyć do torby portfel, którym to osesek kocha się bawić i który zawsze zabiera mi z krzykiem.

Skoro przy jednym biegającym po domu maluszku czuję, że nie ogarniam poranków (ubierania: siebie, małej; śniadania: dla sobie, dla niej; sprzątania: po sobie w kuchni, po małej w pokoju; mycia się, makijażu, psa, budzenia Karlosa, który odsypia zarwaną noc…). To jak w takim razie ogarniają to rodzice dwójki, trójki… piątki?

W mojej rodzinie słynna jest już opowieść pewnej mamy trójki chłopaków. Jej poranek polegał zawsze na gonitwie: najpierw ze śniadaniem, kanapkami do szkoły, ubraniami dla synów, drogą do szkół, przedszkola, a na końcu – do swojej własnej pracy. Wszędzie piechotą lub komunikacją miejską, z jednym dzieckiem w wózku, dwoma za rękę, z torbami, tornistrami, kanapkami, całym tym majdanem. Zawsze w biegu, w stresie, czy zdążą. Ta niesamowicie zaganiana mama, skądinąd perfekcjonistka na każdym polu, pewnego dnia usiadła za biurkiem w swojej pracy, zdejmując zimowy płaszcz. Po chwili zorientowała się, że do biura przyszła w samej cielistej halce! Tej samej, w której spała… True story!

Ostatnio miałam dwie podobne sytuacje. Raz przyszłam do wydawnictwa bez spódnicy! Całe szczęście, nikt nawet nie zauważył, bo miałam na sobie dość długi sweter, który przykrywał newralgiczne punkty ciała, ale tamtego dnia zbyt często nie wstawałam od biurka i zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, skoro zapominam o tak podstawowych sprawach, jak ubranie się do pracy.

Innym razem, będąc już w redakcji, rozmawiałam rano z koleżanką z drugiego pokoju. W pewnym momencie spojrzała na mnie zdziwiona:  – Czekaj, Judyta, masz tu coś na bluzce z przodu… O kurcze, to metka!

No tak, sweter miałam nałożony na lewą stronę, w dodatku metką do przodu, szacun, Judyta! To się nie zdarza w normalnym życiu. Takie rzeczy tylko w świecie pędzących i niedospanych rodziców.

Taki teraz właśnie mamy styl życia: wszystko jest wywrócone do góry nogami, jak ten sweter. Jest intensywnie, szybko, dziko, spontanicznie. Cały świat podporządkowaliśmy dziecku. Lekko nie jest, ale też jest pięknie.

***Na zdjęciu z Dominiką,  Mamą Lekarzem Rodzinnym, niesamowitą babką, którą wreszcie poznałam na żywo i która jest mamą chłopców rodzonych rok po roku!