Czy istnieje idealna sukienka do przywitania na świecie ukochanego dziecka?

Miałam jakieś osiem 7 lub 8 lat, gdy moja mama była w ostatniej, czwartej ciąży. Może nie pamiętam wiele z tamtego okresu, ale przed oczami na pewno została mi jej brązowa sukienka.
Mam takie wspomnienie, że kiedy z młodszymi braćmi obsiadaliśmy mamę dookoła, by dotykać jej wielkiego brzucha, ona tę swoją sukienkę bardzo przeklinała: „Ech, kiedy już WRESZCIE urodzę, rzucę ten ciążowy worek won, głęboko w kąt! Nigdy więcej nie chcę widzieć tej paskudnej sukienki!”. Nie do końca wiem, co moją mamę wtedy tak irytowało, czy złe samopoczucie fizyczne, czy fakt, że tylko ten jeden jedyny ciuch pasował na jej brzuch. Pamiętam, jak bardzo narzekała, że nie ma się w co ubierać – pozostawała ta jedna sukienka: na szelkach, w ponurym brązie i rozkloszowana jak dzwon od piersi w dół. Może autentycznie wyglądała jak pokutny worek?
Dziś, po ponad 20 latach mama często głośno zauważa, że dawniej kobiety bardzo maskowały ciążę – nosząc luźne stroje, sukienki jak worki po kartoflach. „Byle tylko się schować, nie krępować ruchów gabarytami, nie eksponować wielkiego brzucha”. (Jakby ciąża była jakimś powodem do wstydu?). Dlatego dziś mama z ciekawością obserwuje, że większość młodych dziewczyn robi zupełnie odwrotnie – specjalnie kupują obcisłe ciuszki, by ten brzuszek dumnie prezentować światu.
Do terminu mojego porodu zostały dwa tygodnie (!!!). Bywają dni, w których przez swój wygląd chciałabym zniknąć. Zawinąć się w suknię z koca i w ukryciu przed światem jakoś dotrwać do rozwiązania. Przytyłam 20 kg – to naprawdę spory balast dla organizmu i… kobiecej psychiki. Co prawda kiedyś w szybkim zrzuceniu kilogramów po porodzie pomogły mi karmienie piersią, częste spacery i ćwiczenia z Chodakowską – dlatego teraz wyglądem martwię się mniej. Ale nie ukrywajmy – każda kobieta, nieważne, czy będąca w ciąży, czy w okresie menopauzy chciałaby się czuć piękna.
Zapytam Was teraz z innej beczki. Wiecie, czego zazdroszczę dwuletnim dzieciom? Tego faktu, że dorośli (przynajmniej ci doświadczeni w obsłudze bobasów) wiedzą, że takie maluchy totalnie nie potrafią panować nad emocjami. Nie radzą z tym sobie i jak już przeżywają smutek, wściekłość czy radość, to na całego. Taki zwyczajny fakt, który kochający rodzice akceptują w pociechach, starając się w każdej sytuacji malucha wspierać swoim spokojem czy przytuleniem.
A wiecie, co mnie analogicznie smuci w byciu kobietą w ciąży, a potem mamą w połogu? Ten fakt, że mało kto rozumie i niewiele osób akceptuje, że taka babka też nie radzi sobie z emocjami. A są one ogromne – w ciąży wszystko na przykład działa na złość, w połogu potrafisz ryczeć jak bóbr, łzy nagle, nawet na środku sklepu lecą spazmami. Dlaczego? Kobieta sama tego nie wie, zazwyczaj powody są takie: „bo świat jest zły”, „bo dzidziuś jest taki wspaniały”, „bo jestem beznadziejną mamą”. Ale nie ma nikogo (no, chyba że oczywiście nasz partner jest uświadomiony i już wie, że to hormony robią z Ciebie kobietę chwilowo niezrównoważoną emocjonalnie), kto powie takiej kobiecie „kochanie, wszystko jest dobrze, obecnie nie radzisz sobie z emocjami, ale to minie, chodź, teraz najbardziej potrzebujesz mojego przytulenia”.
Pamiętam doskonale swój debiut na porodówce, jak ryczałam w drugiej dobie po porodzie. Z rozpaczy chwilowo nawet uciekłam ze szpitala, nie chciałam oglądać własnego dziecka. Baby blues wylał ze mnie hektolitry łez. Na ten stan złożyło się wiele czynników – hormony, brak prywatności oraz przekonanie, że istnieje tylko jeden jedyny słuszny sposób urodzenia i wykarmienia noworodka (a ja przecież miałam zrobioną cesarkę, a potem mojemu dziecku podano mleko sztuczne – czyli jako matka „totalnie przegrałam”). Pamiętam też szpitalną walkę o drogę mleczną – bardzo marzyłam o karmieniu naturalnym. Ale minęły dwa dni od porodu, a w piersiach… nic. W sali poporodowej nie było sprzyjających warunków – ciągle plątali się tam obcy ludzie, mąż czy tata „współlokatorki” wcale nie nastrajali pozytywnie do wyciągania cycka i uczenia się karmienia noworodka. Jak dziś pamiętam, zadzwoniłam do swojej położnej, która jest doradcą laktacyjnym – załamana i dławiąca się od łez zapytałam ją: „czy ja jeszcze kiedykolwiek będę karmić dziecko piersią?”. A ona, tym spokojnym, opanowanym głosem powiedziała: „Judyta, tylko wyjdziesz do domu, do swoich własnych czterech ścian, gdzie poczujesz się bezpieczna i spokojna, a to mleko popłynie strumieniami, zobaczysz!”. Czy miała rację? Oczywiście.
I tym razem pewnie czeka mnie kolejna walka o drogę mleczną. Jestem na nią gotowa bardziej, niż kiedyś. Po pierwsze dlatego, że mam w pamięci radość z pierwszego zwycięstwa. Po drugie – do swojej torby szpitalnej spakowałam już sukienki do karmienia – i to one będą dla mnie tą namiastką spokoju oraz prywatności, gdy w okół pałętają się tłumy. Teraz to mi mogą obcy faceci zaglądać – nie obawiam się tego! Mam pewność, że nawet mimo fatalnego samopoczucia będę wyglądać pięknie, a moje piersi „nie będą świeciły po oczach”. W tytule tego wpisu trochę przewrotnie pytam o idealną sukienkę do przywitania dziecka na świecie. Oczywiście, że przywitamy je raczej w jednorazowej koszuli zapewnionej przez szpital. Ponadto – dla naszego maleństwa nie ma najmniejszego znaczenia, czy na pierwsze karmienie nałożysz suknię wartą 10 tysi, czy worek po kartoflach.
Ale też… to niesamowite, jak magiczną moc mają ubrania – tak jak tamten „worek pokutny” mojej mamy całkiem dołował ją psychicznie, tak sukienki z Milk & Love już teraz, w ciąży, dodają mi takiej silnej, babskiej pewności siebie. To w nich uśmiechnięta i świadoma swojej atrakcyjności spotykam się z chudymi koleżankami bez brzuszków. To w nich widuję się z rodziną, która przecież też chcąc nie chcąc ocenia mój wygląd. To w nich nauczę się panowania nad tymi trudnymi emocjami towarzyszącymi kobiecie w połogu.
Fot: Pikolina
Wpis powstał przy współpracy z moją ulubioną marką Milk & Love