Mama Żudit

„KOLĘDOWANIE TO NIE DZIADOWANIE” – czyli przyjmij kolędników!

Mama Żudit: napatrzyłam się ostatnio na Mikołajki w telewizji i postanowiłam napisać, jak wyglądały święta w naszej rodzinie na przestrzeni lat, a właściwie to ciekawe historie z tym związane. 

Moje wspomnienia nie sięgają wczesnego dzieciństwa, bo jedyne, co z niego pamiętam to fakt, że zawsze w święta był mróz i sypał śnieg – nie to, co teraz.
Mnie trudno było zatrzymać w domu, bo ulubionym zajęciem były ślizgawki i zjeżdżanie na tyłku czy na foliowym worku z każdej górki, jaka się trafiła. Sanek jeszcze wtedy nie miałam. Dopiero parę lat później je dostałam, jak też i wielkiego misia. Następnego dnia musiałam wypróbować i zjechać z górki w pobliżu rzeki. Sanki skręciły, a ja chlupnęłam do wody. Wróciłam do domu mokra i przemarznięta. Najpierw była bura, a potem zapalenie płuc i zastrzyki. Tak mnie załatwił gwiazdkowy prezent, a ja… zemściłam się na misiu – naszprycowałam go mlekiem i herbatą z plastikowej strzykawki. Biedny misio, skisł na amen.

Te mroźne wigilie i święta były przez kolejne lata; jako dziecko i nastolatka zawsze chodziłam z bratem i gwiazdą kolędować. W święta ta tradycja była najważniejsza, bo dzieci nie dostawały takich dużych prezentów jak teraz. Wracaliśmy zmarznięci, ale jaka była radocha, gdy się liczyło te zarobione drobne – a ile słodyczy można było za to kupić! Później przez wiele lat tej tradycji nie było, nikt nie chodził śpiewać, ponieważ ludzie we wsi chyba uważali, że KOLĘDOWANIE TO DZIADOWANIE.

koled

Dopiero jak się urodziły moje dzieci, postanowiłam, że tak nie może być. Sama będę tworzyć swoją rodzinną tradycję, ale jak tu nauczyć takie maluchy kolęd? Przez cały grudzień od rana do wieczora leciały więc kolędy z naszego starego magnetofonu, a ja razem z dziećmi je śpiewałam. Dzieciaki tak się z nimi osłuchały, że miały na blachę zapamiętanych kilka i to po 5-6 zwrotek – nie jedną. W święta, gdy się zjeżdżała większa rodzina, robiliśmy przedstawienie. Trzy stołki jako scena, na którą wskakiwały moje dzieci i dawały koncert kolęd, przy tym gestykulowały coś, pokazywały, kłaniały się i zbierały za to wielkie brawa.

Nie mówiąc już o drobnych, które nasz mały Dawidek (brat Żudit) zbierał do skarbonki. Zawsze potem nią potrząsał i mówił: „Dziadku daj coś jeszcze, bo za mało brzęczy”. Kilka lat później dziadek zrobił im piękną kręconą gwiazdę i zaczęło się kolędowanie u innych ludzi. Mówi się: rusz kamień, a lawina poleci i… tak się stało. Można powiedzieć, że za przykładem moich dzieci po wielu latach milczenia w naszej miejscowości odżyła stara tradycja. Pół wioski zaczęło kolędować – młodzi i starzy. Nikt już nie mówił, że kolędowanie to dziadowanie, a i u nas pod domem stała kolejka kolędników. Dostawali nie tylko drobne, ale też domowe ciasto czy pomarańcze.

To jest początek mojej serii świątecznych postów, bo o tradycji rodzinnej i zabawnych historiach mam jeszcze sporo do opowiedzenia.

 

Żudit: Zazdroszczę mamie tych śnieżnych świąt. Ale fakt… tradycja kolędowania, pielęgnowana przez nią była piękna także dla mnie. Z moimi braćmi chodziliśmy od domu do domu – co było magiczne, nie tylko ze względu na wspólny czas, skrzący śnieg, ale i… możliwość pukania do drzwi ludzi, do których pewnie w zwykły dzień dziwnie byłoby zapukać. Dziś myślę sobie, że tylko niewinne dzieci niosące kolędę mogły tak bezkarnie wchodzić pod dziesiątki dachów, śpiewać, a jednocześnie podglądać, jak wiele rodzin z sąsiedztwa spędza ten magiczny wspólny czas…

Kochani, podzielcie się swoimi historiami w komentarzach – co najbardziej pamiętacie ze świąt Bożego Narodzenia czasów Waszego dzieciństwa?

Grafiki: Pikolina