Zakazane tematy

Jeszcze nigdy tak szczerze nie pisałam o swojej wadze…

W moim mężu przez wiele lat podziwiałam to, że „zakochał się we mnie, gdy byłam gruba”. W klasie maturalnej byłam zakompleksioną dziewczyną, która silnie wierzyła w to, że ma wielki tyłek, twarz okrągłą jak księżyc w pełni i brzuch odstający na równi z biustem.

 

Wstydziłam się siebie. W wychodzeniu z kompleksów nie pomagało otoczenie: ani rówieśnicy, ani rodzina. Bracia dokuczali mi, że mój wielki tyłek „wygląda jak turbodiesel” – cokolwiek to znaczyło… Nieraz słyszałam też, że „nie powinnam mierzyć w sklepie okularów przeciwsłonecznych, bo to przypał, a do mojej grubej gęby i tak nic nie będzie pasować”. Wierzyłam w to wszystko do tego stopnia, że wystawy okularów omijałam szerokim łukiem – a nuż ktoś nakryje mnie na ich mierzeniu i pomyśli, że „tej grubasce wydaje się, że może w czymś wyglądać ładnie”…

Przykre to wszystko, co? Ale tak właśnie było. I wiecie co? Nie ważyłam wtedy ani 90, ani 80, ani nawet 70 kilogramów… Tylko 68 przy wzroście 172 centymetrów! Gdyby pomyśleć o tym obiektywnie – byłam nie tyle szczupłą, ale zwykłą dziewczyną.

Mijały lata. Studiowałam, byłam z Karlosem, spotykałam wspaniałych ludzi, poznawałam nowych przyjaciół. W międzyczasie schudłam 10 kilogramów (studencka dieta plus praca w roli kelnerki zrobiły swoje). Byłam wysoką, drobną laską, która dopiero, gdy wszystko zaczęło z niej zwisać, w sklepach nieśmiało zaczęła sięgać po okulary przeciwsłoneczne do przymierzenia. Z kompleksów pomogły mi się wyleczyć różne czynniki. Miłość Karlosa, przyjaciele, którzy akceptowali moje ciało i charakter, wiele przeczytanych książek, studia i liczne doświadczenia życiowe. To wszystko utwierdzało mnie stopniowo w przekonaniu, że wygląd nie jest najważniejszy. Szok, że zajęło mi to tyle lat.

Dziś jestem mamą. 30-latką, która patrzy na samą siebie z dumą i podziwem. Która w szafie ma chyba z 10 par okularów przeciwsłonecznych… bo kocha je nosić i każdych czuje się jak gwiazda filmowa. W obu ciążach przytyłam 24 kilogramy. Dużo, co? Tamta dawna ja, licealistka pewnie by się załamała. Obecna Żudit kocha swoje ciało. Szczególnie za to, że dało jej dwa nowe cudowne istnienia – zdrowe córki. Przytyłam tyle, ile było trzeba, ile matka natura potrzebowała, by od zera stworzyć człowieka. Czuję się piękna duchowo i fizycznie. W szafie mam mnóstwo kobiecych, wciętych w talii sukienek. A jak ktoś powie mi, że jestem gruba, to go serdecznie wyśmieję.

Ostatnio jak grom poraziła mnie jednak pewna wiadomość. Powiem Ci tylko, dlaczego. Teraz, gdy moja młodsza córeczka ma dwa miesiące, fizycznie po ciąży czuję się jako tako atrakcyjna. Na pewno nie patrzę na siebie jak na grubasa. Z tyłu głowy mam świadomość, że nie mieszczę się jeszcze w dawne ciuchy, że kilka kilogramów powinnam zrzucić. Ale… nie spędza mi to snu z powiek. Oczy otworzyła mi wizyta u ginekologa. W jego gabinecie stanęłam na wagę (w domu nie mamy, żeby nie psuć sobie humoru). I wiecie co? Ta ładna, kobieca blondynka nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła! Licznik pokazał 72 kilogramy! Jakoś totalnie nie spodziewałam się, że zostało mi jeszcze 12, by wrócić do dawnej wagi.

Mniejsza o to. Do teraz po prostu nie mogę zrozumieć innej kwestii. Jak jedna i ta sama osoba może zadręczać się swoim wyglądem przy wadze 68 i wzroście 172, a potem… kochać i podziwiać samą siebie, mimo że waży więcej, niż w czasach, gdy uważała się za najgrubszego wieloryba w liceum?!

Potrzebowałam trzydziestu lat, by pokochać się taką, jaką jestem. Tak szczerze. Martwię się, że tej samoakceptacji nie wyniosłam ani z domu, ani ze szkoły. Że musiałam sama do niej dojść. Swoim córkom nie pozwolę myśleć o sobie źle. Już teraz powtarzam tym małym berbeciom, że są piękne, inteligentne i zachwycające. A kompleksom pokazujemy w naszym domu wielkiego faka.

Fot. Kasia Perek