Zakazane tematy

List do mojej Córeczki

(Edit: List z 19 lipca 2017) Gdy to piszę, Ty śpisz obok. Ryczę jak durna, a do pisania tego tekstu nie wzięłam chusteczek – teraz już za późno, nie wstanę z łózka, to mogłoby Cię zbudzić. Smarkam więc w swój rozciągliwy top – za chwilę będę go już chyba wyciskać. 

(Ten rozpaczliwy tekst powstaje w bólach spowodowanych lękami separacyjnymi młodej matki).

Wiesz, tak cholernie się boję. Tak strasznie, że aż przytulam Cię ostatnio mocniej i ryczę spazmatycznie, ale tak, żebyś choć nie widziała moich łez. Bo ponoć łatwo każdy grymas z mojej twarzy wychwytujesz i za chwilę też mocno płaczesz.

Gdy się o Tobie dowiedziałam, nie wiedziałam w ogóle, czy się cieszę. Tak naprawdę chyba myślałam, że jakoś tak pospieszyłaś się, że może jeszcze nie jestem na Ciebie gotowa. Przecież dziecko odbiera dorosłemu cały jego świat, wszystkie wygody, przespane noce i towarzyskie atrakcje. Wiele miesięcy ciąży tak właśnie Cię odbierałam. Potem, jakoś w 20 tygodniu zaczęłaś mnie kopać, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie: o kurcze, mieszka we mnie cudowny malutki człowiek. Zajebioza. Może nie gadałam do brzucha, ale zaczęłam Cię nawet lubić. Czytałam wszystkie ciążowe porady, zapierałam się, że jeśli poród, to tylko naturalny, bo ponoć taki jest dla Ciebie najlepszy (gdy mi nie wyszedł, obwiniałam się, że nie zrobiłam dla Ciebie „wszystkiego, co najlepsze”. Tak to jest, jak człowiek daje się wciągnąć w „jedyne słuszne teorie”). W ciąży każdego dnia tańczyłam z Tobą do najdziwniejszych piosenek: od Popka po Sepulturę. Tańczymy do dziś – nie było dnia, żebyśmy nie odkryły jakiejś wspólnej piosenki – jest Dawid Podsiadło, jest Slayer, jest Zenek Martyniuk. Wszystko nam wchodzi, byle razem, tak kocham Cię trzymać w ramionach, przecież wiesz. Jak chora psychicznie, codziennie Ci to mówię. A Ty tak patrzysz, jakbyś mówiła „no mamo, daj już spokój”.

Ostatnich miesięcy ciąży nie pamiętam jakoś specjalnie – chyba już byłam w trybie: to może się wydarzyć w każdej chwili. TO, czyli poród, goddamn it, najpiękniejszy dzień w moim życiu, wydarzył się drugiego października 2016 roku. Pamiętasz, jak to było? Zerknij tu, kochanie. Mokry buziak od Ciebie na sali porodowej do końca pozostanie najpiękniejszym pocałunkiem mojego życia.
Potem, jak wróciliśmy z Twoim starym do mieszkania (oj, no wiem, mówisz na niego ładniej, np. „daditz” lub „tati”), nie wiedzieliśmy, jak się nazywamy, gdzie są na Tobie te magiczne przyciski do obsługi. Mieliśmy dwie lewe ręce: jak Cię podnieść, obrócić, jak pielęgnować pępuszek, jak do cholery zmienić Ci pieluszkę. A już włożenie body nakładanego przez główkę – to było jak jakieś wejście na rodzicielski Mont Everest. A dziś robimy to z zamkniętymi oczami, Ty kręciołku.
Miałyśmy ciężko, jesienna dziewczynko, bo gdy pojawiłaś się na świecie, był ten szary październik i nasze wypady na podwórko ograniczały się do balkonowania, a potem pierwszych, nieśmiałych spacerów po blokowisku. O Boże, a pamiętasz tę czerwoną chustę, w której, przytulona, spałabyś przy mnie cały dzień, gdybym Cię z niej nie wyciągała? Puszczałam Ci wtedy do snu wszystkie piosenki z serialu „Narcos” i „True Detective”- i tak, na mroźnym balkonie naszego wieżowca, zasypiałaś słodko. Depresja czterech ścian nie dopadła mnie – bo tych kilka gorszych dni, kiedy czułam się bezsilna i płakałam, totalnie już wyparłam z pamięci, wiesz?

A jakim wyczynem było, gdy po raz pierwszy zniosłam Cię w wózku (po cesarce, kiedy czujesz, że chyba zaraz pękniesz) z naszych ośmiu schodów klatki schodowej i poszłyśmy, tak zupełnie bez pomocy taty, na badanie bioderek. Boże kochany, jak ja wtedy gnałam, bo padał deszcz i nie chciałam, byś się od niego pochorowała. A te nasze wszystkie szczepienia – zawsze nastawiałam się na najgorsze, kochanie, bo przecież dzieci tak różnie na zastrzyki reagują. A Ty? Taka, dzielna, taka waleczna, nigdy płaczów w tym ośrodku zdrowia, nigdy gorączki… Ja nie wiem, skąd Ty się wzięłaś, mały ideale.
A jak pewnego dnia już tak mocno i pewnie zaczęłaś trzymać główkę, to cieszyłam się jak dziecko – bo teraz, gdyby ktoś obcy nieostrożnie wziął Cię na ręce, już byś sobie poradziła, kochanie. Pamiętam dni, które odliczaliśmy do większych okazji: świąt, chrztu, urodzin taty – jak to będzie, czy wytrzymasz, czy zniesiesz obecność nieznajomych twarzy.
Boże, tak naprawdę, to czego byśmy się nie bali, Ty zawsze zdawałaś się mówić: luzik, dam sobie radę. I tak cudownie dawałaś: swój chrzest w mroźny styczniowy dzień przespałaś, gdy kościół zaśpiewał Ci „Lulajże Jezuniu”. Urodzinową niespodziankę swojego taty spędziłaś w ramionach babci, bym ja mogła wyjść na chwilę do klubu. Boże, jak ja wtedy za Tobą tęskniłam, mimo że brylowałam w towarzystwie dobrych znajomych. Biegłam do Ciebie przez śniegi ulicy Warszawskiej, bo przecież gdybym spóźniła się wtedy choć cztery minuty, Twój świat mógłby się zawalić. Przynajmniej tak wtedy czułam.
Przez trzy pierwsze miesiące Twojego życia nie dałam Ci smoczka – to była jakaś chora sprawa ambicjonalna, bo ponoć „Twoja babcia wychowała nas bez smoka i tak było najlepiej”. O Boże, jak ja płakałam, gdy jednak pewnego dnia skapitulowałam i tego smoczka Ci dałam – myślałam, że to kurna koniec świata jest i że zła matka ze mnie. Czekałam, aż zapuka do nas MOPR.

A jaką tragedię przeżywaliśmy z Twoim tatem, gdy na usg wyszło, że masz coś nie tak z bioderkami i lekarz przypisał Ci rozwórkę. Myśleliśmy: „O Boże, ta rozwórka wykończy naszą idealną dziewczynkę, jak spała spokojnie, tak teraz już nie prześpimy żadnej nocy”. A Ty, kochanie po raz kolejny potraktowałaś nas łaskawie. Dziś już stajesz na te nóżki, Ty słodka i zadziorna baletnico.
I teraz, wiesz kochanie, nadchodzi moment, gdy świat, ludzie, czas, mówią mi, że pora wrócić. Że pora się rozstać. Powierzyć Cię komuś, rozumiesz to? Ciebie, taki ideał, te małe piętaszki, cudowne włoski, rączki, Twój głosik, to wszystko właśnie powierzyć komuś pod opiekę. Zaufać innej osobie. Osobie, która przecież nie kocha Cię tak jak ja.
Lęki separacyjne wykańczają mnie. Ta bardzo, że gdy wieczorem usypiasz, przytulam się do Ciebie, a Ty masz mokre te małe plecki od moich łez.

Do cholery tak, miałam ostatniej zimy i momenty zwątpienia, chciałam wrócić do znajomych, do życia, do aktywności. Tylko nikt nie uprzedził mnie, że tak szybko urośniesz i że to wszystko tak po prostu zakończy się. Jak głupia myślę ciągle, że Ty przecież urodziłaś się wczoraj. Świat idzie do przodu, a ja mentalnie skarbie ciągle jestem na etapie, w którym Ty, jako ten mały Osesek, zasypiasz mi w chuście. I tak, przy dziwnych piosenkach spędzamy pół dnia.
Ale wiem – muszę i chyba w jakimś ułamku siebie chcę wrócić do ludzi. Wtedy będę kimś jeszcze lepszym dla Ciebie. Może bardziej rozrywkowym, może bardziej skupionym tylko na Tobie. I będę miała pieniądze na Twoje przyszłe pasje, na dom, który chcemy dla Ciebie z tatixem stworzyć, na pstrokaty od zabawek pokoik, w którym będziemy się bawić we wszystkie różowe księżniczki i samochodziki świata.

Wiem, do cholery… To jest dylemat tysięcy matek na tym świecie, ten koniec macierzyńskiego, to wyjście do świata spod bezpiecznego klosza bycia ze swoim maleństwem.
Ale wiesz kochana, ja już zawsze będę myśleć, że tylko Ty jesteś na tym świecie wyjątkowa. Że tylko ja tak kocham. Że tylko my. Jeszcze nie wiem, co będzie za półtora miesiąca, kiedy nastąpi dzień rozstania. Kiedy zamknę za sobą drzwi, a Ty, malutka, będziesz już rosła i rozwijała się pod skrzydłami innej osoby. Milion myśli mnie zabija: czy będziesz wtedy płakać? Czy stracę laktację? Czy ktoś, kto się Tobą zaopiekuje, będzie dla Ciebie wystarczająco kochany?
Dziś po prostu umieram z rozpaczy, jakby na świecie nie było większych problemów. Tak, nie dociera do mnie, że moja córeczka, że Ty jesienią skończysz roczek, a ja wrócę do świata. Choć od 2 października 2016 roku to przecież tylko Ty jesteś moim całym światem.

DZIEŃ PÓŹNIEJ…

Tak, wypłakałam wczoraj całe oczy. Bałam się opublikować tak tkliwy tekst, chciałam chyba, by chwilę poczekał. A dziś wstałam i powiedziałam dosyć, kobieto. Wklepałam krem w opuchnięta od łez twarz. Zrozumiałam jedną rzecz: albo przepłaczę ostatnie wolne tygodnie wakacji z dzieckiem i będę mu się pokazywać w żałobnym nastroju (bo przecież mój świat się kończy), albo działam. Do cholery, ile już można. Albo analizuję każdą pierdołę „och, już nigdy tak beztrosko nie przespacerujemy się z wózkiem do tego sklepiku po bułki” i zadręczam się, albo robię coś autentycznie dla dobra swojego dziecka. Mam półtora miesiąca, przeliczam więc, czy hajs się zgadza i na sierpień, albo chociaż dwa jego ostatnie tygodnie wdrażam nianię. Czyli od teraz rekrutacja: szukanie wśród znajomych, albo na portalu z nianiami. Selekcja będzie ostra, wiadomka, ale kogoś wybierzemy. W sierpniu dziecko kilka godzin dziennie będzie funkcjonowało z kimś obcym. A ja? Do cholery, zrobię wreszcie coś dla siebie. Od lat marzyłam o tatuażu! Karnet na siłownię też wykupię. Ktoś mi ostatnio zaproponował skoki w tandemie z paralotnią. Milion razy sprawdzałam, czy to bezpieczne. Bezpieczne – i skoczę. Zadręczaniem się nic dobrego z siebie nie dam dziecku. A czy do cholery moja miłość będzie jakaś ułomniejsza, gdy zatrudnię nianię lub znajdę żłobek? Albo, o zgrozo, nie podołam z laktatorem i podam dziecku – uwaga, uwaga, największe zło świata – mleko sztuczne…? Nie, do cholery. Wszyscy przeżyjemy i dalej będziemy się kochać.