A wystarczy ta jedna rzecz, by dzieciństwo naszych maluchów było piękniejsze

Jako dziecko miałam wielkie szczęście wychowywać się w rodzinie wielopokoleniowej. Jedno wielkie podwórko, dwa piętrowe domy – było nietypowo, jak na zapomniane przez świat miasteczko liczące zaledwie trzy tysiące mieszkańców.
A moja kochana babcia Z. to żadna tam staruszka z chustką na głowie, która zajmowała się jedynie kurami czy gotowaniem dla wnuczków. O nie, to światowa kobieta! Kiedy ja się rodziłam (1988), ona mieszkała jeszcze w Chicago. Do Stanów wyjechała za groszem w czasach głębokiego PRL-u, gdzie nie było nic – ani ubrań, ani materiałów budowlanych, ani dobrego jedzenia w sklepach. Zarobki na Zachodzie pozwoliły jej potem, już po powrocie do Polski, wybudować dwa wielkie domy (jeden dla dzieci, drugi dla siebie i męża, uzdolnionego budowniczego). Tym to sposobem, gdy miałam kilka lat, latałam już sobie po ogromnej, po amerykańsku urządzonej willi mojej babci. Kochałam jej salon z jedną ścianą złożoną w całości z luster, w których odbijały się dziesiątki jej kwiatów doniczkowych. Uwielbiałam tę jej sypialnię z wielkim małżeńskim łożem – 25 lat temu też mało kto takie miał – my spaliśmy na wersalkach. Ale nade wszystko kochałam w jej domu garderobę – osobny pokój z setkami przywiezionych ze Stanów sukienek, butów i torebek. Totalny kosmos, nawet teraz, gdy sobie o tym pomyślę! Czuć było w tym domu i opowieściach mojej babci tę Amerykę – bogatą, wyzwoloną, piękną, tolerancyjną. Ale oprócz materialnych rzeczy (dostawaliśmy też wiele niesamowitych ubrań czy zabawek z USA) babcia dała mi coś o wiele lepszego – opowieści. Były ich setki. O wielkiej tęsknocie za bliskimi w Boże Narodzenie, gdy całe Chicago migotało świątecznymi światełkami, o ciężkiej pracy w bardzo bogatych amerykańskich domach (w których babcia sprzątała), o przyjaźniach, które nawiązała z innymi Polakami również będącymi na obczyźnie. Teraz, gdy moja babcia ma 73, a ja 31 lat, mam ogromne marzenie, że pewnego dnia polecę do Stanów i będę spacerować po ścieżkach i miejscach, w których ona wtedy żyła.
Ze wspomnień babci najbardziej lubiłam te o jej dzieciństwie. Kiedy miałam 6-10 lat, każdego dnia
wpadałam do babci na herbatę. Przy stole roztaczał się zapach jej aromatycznej kawy, świeżych ciasteczek. A ona opowiadała:
– Wiesz, kiedyś dzieci nie miały tak wiele różnych rzeczy, jak teraz. Nas w domu była siódemka i tylko tata pracował. Bywało i tak, że kiedy wychodził na roboty, zamykał przed nami bochenek chleba w takiej pancernej szafie na łańcuch. Boże, jak myśmy chcieli się do niej dostać! Albo ubrania… miałam z siostrami tylko jedne znoszone chodaki na spółkę. Jak któraś z nas chciała iść w niedzielę do kościoła, to nakładała te za duże buty, a ta druga musiała iść na inną godzinę – po drodze odbierała chodaki od siostry, żeby do kościoła nie wchodzić boso. To przecież nie wypadało. Sukienki dla dziewczynek? Po wojnie bardzo trudno było dostać choćby skrawek materiału. Nie wiem, jak to się udało, ale pewnego dnia moja mama, czyli twoja prababcia uszyła mi sukienkę z jakichś szmatek. Boże, co to była dla mnie za radość! Raz poszłam w tej sukience do szkoły, taka szczęśliwa, ale potem, wracając… przewróciłam się i upadłam w tej swojej najpiękniejszej na świecie sukience do kałuży…. Ależ było mi żal. Wróciłam do domu zapłakana, no i jeszcze dostałam lanie od mamy, że nie szanuję ubrań. To były bardzo skromne czasy! – opowiadała babcia Z.
Druga z nestorek rodu, babcia N. była mistrzynią zaradności i… doceniania. Nigdy nie zapomnę jej historii o ogrzewaniu stóp…
– Wy to moje kochane wnusie nie doceniacie dziś niczego – pewnego dnia powiedziała do nas lekko zmartwionym głosem. – Ja w waszym wieku nie uciekałam ze szkoły, wprost przeciwnie, musiałam kłócić się z rodzicami, żeby móc do niej pójść…
Tuż po wojnie u nas na wsi było bardzo ciężko – kontynuowała. Rodzice mieli nas sześcioro, a cała rodzina utrzymywała się z tego, co dawało skromne gospodarstwo. Bieda zaglądała w każdy kąt naszej chaty. Mój poranek, gdy miałam kilka lat, nie wyglądał tak beztrosko jak dziś wasz, dzieci. O piątej rano, czy to lato, czy mróz, pędziłam z siostrą krowy na pastwisko. To były ubogie czasy – przed wyjściem na mróz mogłam nałożyć na stopy jedynie wielkie chodaki taty – nie miałam swoich własnych trzewików. Buty tatusia były o wiele za duże, więc nie dawały zbyt wiele ciepła. Pędziłam w nich krowy daleko przez pola. A poranki były tak bardzo mroźne… ale nikt zbytnio nie przejmował się dziećmi, wszystkim było wtedy tak samo ciężko. Jak dziś pamiętam, jednego dnia było mi tak niemiłosiernie zimno w stopy, że w desperacji… wskoczyłam w gorący, świeży krowi placek. Co za ulga, jakie to ciepło! Tak było! – ciągnęła babcia mimo naszego wielkiego wybuchu śmiechu. – A siedzenie w ławce w ciepłej szkolnej izbie jawiło się wtedy jak marzenie – tak wiele obowiązków miało po wojnie wiejskie dziecko. Odrabianie lekcji? Rodzice oczywiście popierali, ale dopiero, gdy uporałyśmy się z siostrą i braćmi z pracami w gospodarstwie – żaliła się babcia.
Wystarczy ta jedna rzecz, by dzieciństwo naszych maluchów było piękniejsze – kontakt z dziadkami, wujkami, ciociami, naszymi przyjaciółmi. Im więcej życzliwych dziecku osób w jego otoczeniu, tym piękniejsze i bogatsze wspomnienia! Teraz, gdy sama jestem mamą, bardzo cieszę się, że moje córki mają regularny kontakt ze swoimi dziadkami. To dla mnie ważne, by umożliwiać im bycie razem – bez względu na to, jakie sama mam osobiste stosunki z rodzicami/teściami. Nic tak nie wzbogaca malucha, jak te babcine i dziadkowe opowieści, jak ich ciepły głos, wspólne święta czy pieczenie ciasteczek. Sama, jako wnuczka mam marzenie, by moi dziadkowie żyli wiecznie i zawsze byli z nami. Dziś, póki co, mogę jedynie zatrzymać te ulotne wspólne chwile… spisując nasze rozmowy, tworząc albumy zdjęć, czy cudowne drzewo genealogiczne w formie albumu (link aktywny). To doskonały prezent dla każdej osoby, który podobnie jak ja, chciałby cudowne chwile i osoby… ocalić od zapomnienia :)