nieCodzienność

Poród w szpitalu państwowym – co mnie totalnie zaskoczyło?

[EDIT: równo rok po urodzeniu drugiej córki wrzucam ten post ku przypomnieniu;)]

Do teraz oczy zachodzą mi łzami, gdy pomyślę, jak szybko przebiegło u nas to, co najpiękniejsze: poród, chwile na oddziale położniczym, dwa tygodnie w domu we czwórkę. Tak wielka magia nie powinna dziać się tak błyskawicznie. 

Połóg. To słowo, którego bałam się najbardziej. Przecież pierwszy raz na oddziale noworodkowym w szpitalu państwowym był największym upokorzeniem mojego życia. Dwa lata temu obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zafunduję sobie takiej traumy i na pewno odłożę pieniądze na prywatną klinikę.

Ale czas minął, pieniędzy jakoś nie odłożyłam, a o traumie… zapomniałam. To jak w tym żarcie opowiadanym przez moich kolegów: „Ej, poród musi boleć mniej niż kopnięcie w jajka, bo żaden facet świadomie nie zdecyduje się na to drugi raz!”. Kobiety w takim układzie muszą być jakieś szalone.

………….

Tym razem jednak trafiłam do szpitala z zupełnie już innym nastawieniem i oczekiwaniami. Byłam gotowa na wszystko, byle tylko w święta być już w domu z Karlosem i starszą córeczką. Powiedziałam sobie: krzywdy nikt ci nie wyrządzi, może będzie ciężko pod względem psychicznym (nastawiłam się na znieczulicę położnych), ale powinnaś być otwarta. Najwyżej tylko się pozytywnie zaskoczysz!

Być może nie wiecie, ale białostocka Śniadecja (potocznie: szpital wojewódzki, porodówka) jakiś czas temu zmieniła adres: nowe skrzydło szpitalne jest pięknie wyremontowane, czyste i komfortowe (sale max 2-osobowe). Niestety wśród znajomych krążyła opinia, że „może i zmienił się budynek porodówki, ale ludzie zostali ci sami – czynnik ludzki się nie zmienił”. Czy na pewno?

Odmiana
Oto po porodzie ląduję w sali numer jeden, przy dużym oknie z widokiem na wielkie i przepięknie ośnieżone sosny. Nieopodal widać filharmonię. Nieśpiesznie prószy śnieg, a ja patrzę w ten obrazek przez trzy dni jak zaczarowana. Jest totalnie jak w Baśniach Andersena. Magia trwała więc dalej – najpierw tamta niebieska sukienka porodowa, teraz ten świąteczny widok z okna.
Pierwsze niesamowite zaskoczenie ze strony personelu? Młoda siostrzyczka po przyjęciu mnie na oddział przywozi Gwiazdkę i pyta (!) czy przystawiamy od razu do piersi. Oczywiście! To wielka radość – bo dwa lata temu musiałam się naprosić, by w ogóle po cesarce ktoś położył malucha obok mnie. A tu? Mała Gwiazdka leżała w moich objęciach od czternastej aż do poranka następnego dnia. Inna sprawa, że była tak spokojna, że po prostu nie było potrzeby jej zabierać. Cały ten czas przespała.

Trudno mi o tym pisać, ale tamto wielkie upokorzenie dwa lata temu polegało m. in. na tym, że… chyba o mnie zapomniano – leżałam w zakrwawionej koszuli i pościeli, a opatrunek zmieniono mi może dwa razy… Było mi z tym okropnie, szczególnie, że w sali ciągle ktoś nas odwiedzał. Sama nie mogłam wtedy o siebie zadbać, bo stan po operacji średnio to umożliwiał. Tym razem natomiast siostrzyczki chyba miały inne standardy – tak zwana toaletka pacjentki na medal – tak często pytano mnie, czy potrzebuję wymiany opatrunku/prześcieradła, że niemal uznałam to za natarczywość;) Ale zaskoczeń nie koniec. Kiedy dwa lata temu skorzystałam (raz lub dwa…) z pilota wzywającego położną, bo miałam prośbę o przewinięcie płaczącego dziecka (leżałam jeszcze nieruchomo), spotkałam się z krytyką. „Dzwonimy tylko w poważnych sprawach. Cóż to, pali się?”.

Tym razem piloty były przez nas wprost nadużywane – ale ani ja, ani moja sąsiadka ani razu nie usłyszałyśmy, że dzwonimy bez potrzeby. Dzieci były przewijane na życzenie, podawane nam do przystawiania, zaś leki przeciwbólowe aplikowane na czas. No właśnie, leki… Piszę o nich, ponieważ dwa lata temu mojej przyjaciółce świeżo po cesarce zwyczajnie zapomniano ich podać. Morfina „odeszła”, zaatakował niewyobrażalny ból. Nawet pilot nie działał… nikt przez kilka godzin do niej nie zajrzał. A teraz? Co kilka godzin do każdej z sal zaglądała pielęgniarka: „która z pań potrzebuje leku przeciwbólowego?” – chwilami te pytania wydawały mi się tak częste, że aż nienaturalne. Nie pozwalano nam czuć bólu – ani fizycznego, ani egzystencjalnego. Co niesamowite, położne doskonale radziły sobie z dziewczynami z baby bluesem – przytulały (!!!), mówiły ciepłe słowa, zabierały maluchy na noc, jeśli mama potrzebowała się wyspać. Tak wzruszające babybluesowe historie rozgrywały się na moich oczach, że na pewno poświęcę im kiedyś osobny wpis…

Intymność?

Cycek i pośladek były w naszym pokoju jakby niewidoczne. W znaczeniu – nie czuło się krępacji takiej, jak kiedyś. Wiedziałam, że z sąsiadką z sali stanowimy wspólnotę kobiet walczących o drogę mleczną. Czy wstydziłam się nagości? Nie – ale może jestem po prostu starsza i bardziej w laktacyjnych tematach doświadczona? Moją sąsiadkę, podobnie jak i mnie odwiedzali jedynie mąż i mama. Sympatyczni ludzie. Rozmowy o cyckach i mleku same nam się wkręcały. Nie wstydziłam się i nie zasłaniałam jakoś specjalnie – dbałam tylko o własną wygodę przystawiania. A to, że biust był na wierzchu niemal non stop? Nie było wielkiego halo. Każdy z nas wiedział tam, że to szczególne miejsce i wyjątkowy czas – a dla tych maluszków mleko to życiodajny pokarm. Nie mogłabym też krzywo spojrzeć na męża sąsiadki składającego jej wizyty. Myślałam o nim pozytywnie, jak o kimś, kto też przeżywa swój wielki cud. Mam wrażenie, że dzięki temu Karlos, moje największe wsparcie również był mile widziany.

Co było znamienne? Kiedyś płakałam, bo chciałam z oddziału uciec, zrobiłabym wszystko, by wymazać z pamięci tę okropną opiekę i uczucie poniżenia. Teraz owszem, również płakałam, ale dlatego, że muszę wychodzić, żegnać się z tą magią, z tą serdecznością, z tym baśniowym widokiem z okna. Z tymi magicznymi nocami przy delikatnym świetle („by mama zawsze widziała twarzyczkę maleństwa”), w których po oddziale niósł się głos maleńkich noworodków, które zaledwie przed chwilą opuściły swoje cudowne krainy.

Uwielbiałam słuchać nocnych odgłosów tego miejsca – w tych dniach (czyli tuż przed Bożym Narodzeniem) była rekordowa liczba cesarek, a przepełniony oddział cały czas dochodziły dźwięki pchanych przez pielęgniarki łóżek na kółkach. Wyobrażałam sobie, że to moja podróż, że to mnie przywożą tu znów po raz pierwszy i doświadczam tej magii bycia z maleństwem od nowa. Tym razem te wszystkie dźwięki układały się w jedną, miłą sercu melodię. Nie kojarzyły się upiornie jak kiedyś i nie wykańczały bezsennością. Chłonęłam wszystko ze smutną myślą, że raczej nie wrócę tu trzeci raz. Że reprodukcyjne optimum zostało osiągnięte i moje życie będzie się potem toczyło w zupełnie innym kierunku. Gdy hormony opadną i najcieplejsze emocje jakie może mieć w sercu kobieta odejdą wraz z niemowlęctwem córeczki, znów będę gdzieś gonić, szukać, niepotrzebnie udowadniać coś światu.

Ból po drugiej cesarce?

Największym zaskoczeniem było wstawanie. Niegdyś potworna trauma, gdzie ruch ciała choćby o milimetr rozdzierał cierpiące tkanki. A teraz? Karol, który był  o poranku w szpitalu specjalnie na to moje podnoszenie się z łóżka, przyglądał się w szoku, gdy na jego oczach po prostu wstałam i poszłam do łazienki. Ja też nie poznawałam swojego ciała! Mimo że i teraz, i dwa lata temu tak samo wspierała je morfina. Ponadto ból, który pojawił się w kolejnych dniach był totalnie do zniesienia. Leki przeciwbólowe przyjmowałam „tylko” cztery dni, a nie, jak dwa lata temu – ponad tydzień.

Z traum czekałam więc tylko na baby bluesa… I owszem, przyszedł, ale do mojej współlokatorki – tym razem to ja mogłam spojrzeć na ten okropny stan z boku, tak na chłodno. Wspierać i podać pomocną dłoń, gdy łzy zalewały twarz.

Być może dwa lata temu przeżyłam taką szpitalną traumę, bo miałam zawyżone ambicje i brak dystansu do siebie? Wymagałam, by traktowano mnie po królewsku, zamiast docenić ciężką pracę pielęgniarek? A może świat przysłonił mi fakt, że zadręczałam się brakiem pokarmu i ryczałam w baby bluesie? Teraz wjechałam na oddział z uczuciem wdzięczności. Totalnie za wszystko. Że moje maleństwo bezpiecznie przyszło na świat w dobrym terminie, że jest zdrowe. Że otaczają mnie ludzie, którzy w razie czego na pewno nam pomogą. Głośno dziękowałam za każdy drobiazg – że położna podała mi dziecko do łóżka, że ktoś zgasił światło wychodząc z sali, lub zaproponował zmianę koszuli nocnej.

Nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, że i tym razem nie dane nam było urodzić naturalnie. Cała duchowość i głębia wzruszeń tych krótkich zimowych dni na zawsze pozostanie dla mnie świętością.

Foto otwierające: Magdalena Kiezik

Pozostałe zdjęcia: Pikolina