Bez kategorii

Co się dzieje w głowie matki dwójki małych dzieci?

Czuję się, jak bohaterka popularnego mema o macierzyństwie. Ostatnio to uczucie niemocy, chaosu, zachłystywania trudnymi do opanowania sytuacjami sprawiają, że mam wrażenie, jakbym tonęła. Z tym że zamiast koła ratunkowego rzucają mi się na szyję moje rozhisteryzowane, choć oczywiście bardzo kochane dzieci. 

Wybaczcie, nie pisałam tak dawno, że potrzebuję się wytłumaczyć!

Nadaję do Was o piątej rano, bo to jedyna cicha i beztroska chwila w naszym domu, kiedy da się zebrać myśli. Nie wiem, czy macie aplikację TikTok (uwaga, można przepaść!) – był tam kiedyś taki popularny trend z filmikami pokazującymi zamyśloną dziewczynę, a ktoś w tle pytał „ciekawe, co się teraz dzieje w jej głowie?” – potem następowały kolejne filmowe klatki, jak ta sama dziewczyna zwiedza świat, szaleje z przyjaciółmi, tańczy, śpiewa, szaleje (choć na zewnątrz tego wszystkiego nie widać – to są tylko jej myśli).

Potraktujmy ten wpis jak podobny wgląd w umysł matki dwójki maluszków (3,5 roku oraz 1,5 roku). Tyle że tu będzie o wiele mroczniej. Na zewnątrz niczego nie widać.

Zacznijmy od tego, że głębia dwuletniego niedospania odbiera mi naturalny osobom dorosłym tok myśli. Stałam się bardzo chaotyczna, a w głowie słyszę krzyki i głosy nawet wtedy, gdy moje urocze ancymonki pójdą spać. Przywykłam już, że rano budzę się bardziej zmęczona i wytarmoszona, niż wieczorem, gdy kładłam się z nadzieją na chociaż cztery godziny snu ciągiem. Teraz już wiem, co oznacza ta chińska tortura, w której przez wiele tygodni nie pozwala się człowiekowi wyspać, przerywając mu sen w różnych jego fazach. Po jakimś czasie nie jesteś już do końca sobą i zgodzisz się na wszystko – byle organizm mógł to przetrwać ;)

Wiem doskonale, że normalne funkcjonowanie w społeczeństwie utrudnia mi właśnie chroniczne niewyspanie. Wciąż zaliczam średnio 3-6 pobudek na nocne karmienia. Wiem, że już dawno miałam odłączyć małego ssaka, ale pandemia i nieustanne bycie razem w domu pokrzyżowały te plany (wszystko się pokoronawirusiło!). Bardzo się cieszę, że norma, którą sobie założyłam, że będę karmić, została zrealizowana w 150% . Ale też, do diabła, nie chcę karmić piersią aż do matury! – No to rzuć to! – powiedzielibyście, oczywiście ja bardzo chętnie, ale to jest niestety pewien proces – im dłuższy, tym lepiej, bo jest mniej bolesny dla psychiki rozumnego już malucha.

Gdy pytają mnie, jak to jest być pracującą mamą dwójki, odpowiadam zgodnie z prawdą: hardkorowo. Posiadanie więcej niż jednego dziecka zdefiniowałabym jako chaos. Wesoły burdel na kółkach, jedną wielką anarchię, gdzie zasady dyktują ci, którzy akurat głośniej krzyczą. Ci słabsi (czytaj: bardziej niewyspani) nieraz rezygnują z walki, bezsilnie licząc na pięć minut spokoju i ciszy w domu. Tak nie powinno być! Trzeba wprowadzić dyscyplinę! – powiecie – zgadzam się, oczywiście! Ale to wszystko są SŁOWA. A dom, dzieci, relacje rodzinne to wciąż PROCES, który nieustannie się wydarza, zaskakując coraz to czymś nowym i niespodziewanym. (Kleszcz na powiece i szybka jazda na chirurgię dziecięcą? Zaliczone! Jak to ktoś słusznie raz zauważył: „Chyba nie da się wychować dzieci bez choćby jednej wizyty na SOR-ze”. Ach, zapomniałabym: SOR z 6-tygodniowym niemowlakiem: też checked!). Także dzieje się nieustannie – niby jedziesz na oparach sił, a nagle, gdy zachodzi potrzeba mobilizacji, dajesz z siebie wszystko, by ratować sytuację ze wspierającym uśmiechem na twarzy.

Czy pamiętacie, jak w czasie pandemii i #zostańwdomu w internecie krążył taki zabawny filmik z papugą, która krzyczała do kubeczka? Widzowie komentowali wtedy: „Jeszcze kilka dni w domu, z całą rodzinką na kupie i sam zacznę krzyczeć do tego cholernego kubeczka!”.

Ja wychodzę pokrzyczeć do samochodu.

Krzyczę, bo po raz setny coś się wylało/pokruszyło/zbiło/bo: „mamo zrób/napraw/przynieś”/bo od miesięcy czuję się, jak zaginiona w akcji.

Krzyczę, bo czuję się słaba, że mój mózg nie nadążą za wystrzelanymi jak z karabinu kolejnymi rzeczami, które na cito trzeba zrobić przy dzieciach. Bo uwijam się, jak mróweczka. A przecież fajnie byłoby choć 30 minut odpocząć po powrocie z pracy…

Krzyczę, bo tak bardzo tęsknię do snu i nie mogę patrzeć na swoje doły pod oczami, które sięgają już chyba na wylot mojej duszy.

Krzyczę, bo od dawna nikt nie powiedział mi dobrego słowa: „Hej, jesteś spoko mamą, dobrze sobie radzisz”. A potykając się co chwila, serio tego potrzebuję.

Krzyczę, bo mój dom wygląda jak patologiczny burdel na kółkach, mimo że posprzątaliśmy go z Karlosem niecałych 15 minut temu.

Krzyczę, bo dzieci chwilami dostarczają mi takiego stresu, że zapominam, jak bierze się oddech.

Krzyczę, bo zanim eksploduję przy nich, najlepiej jest właśnie gdzieś uciec. W domu przecież powinna królować kulturka, a nie rozhisteryzowana matka.

Tylko w samotni samochodu nic mnie nie ogranicza:: mogę kląć, mieć paskudną minę, na chwilę przestać być zorganizowaną i uśmiechniętą menadżerką domowego ogniska.

Chroniczny brak snu wywołuje we mnie także nastrój nieprzysiadalny. Czuję się stara, mało ciekawa dla spotykanych w różnych sytuacjach rozmówców. Zbyt przyziemna dla tych bezdzietnych. Zbyt wyluzowana dla innych matek.

Myślę (znów!), że wiele swoich życiowych niedociągnięć mogę dziś wytłumaczyć jedną prostą przyczyną: nie spałam od dwóch lat. Ten chroniczny stan wywołuje pewne zmiany w wykonywaniu najprostszych czynności. Nie pamiętam, kiedy rodzony brat ma urodziny, mylę imiona bliskich mi osób, nie kojarzę, czy mamy dziś coś na obiad w lodówce, zapominam, by zapłacić rachunki na czas, nie kojarzę, czy miałam dziś nastawić pranie, nie pamiętam o tym, by zadzwonić do mamy czy przytulić męża.

Obecna nasza strategia przy dwójeczce? Byle przetrwać, a po wszystkim się nie rozwieść:)

Jedno natomiast w tym hardkorze jest pewne: nie zamieniłabym swojego życia na żadne inne. Ostatnio nawet powiedziałam koleżance: nie martw się o mnie, jeszcze tylko parę lat i się wyśpię, naczytam! Teraz jest ciężko, ale! Każdego dnia przełykam zmęczenie i napawam tym, że jestem centrum czyjegoś wszechświata. Słońcem, wokół którego krążą wszystkie planety rodziny – to jest właśnie ta największa wartość niewyobrażalnego zmęczenia :)