nieCodzienność

„Pani położno, ja rodzę!” – 7 wesołych historii z polskich porodówek

Wiecie jak jest – czas leci nieubłaganie, za chwilę zaczynam 7 m.c. i im większą mam piłkę z przodu, tym bardziej dręczą mnie koszmary związane z porodem. 

Tyle się przecież słyszało historii rodem z horroru (szczególnie od naszych mam i babć z czasów PRL-u), w których porodówka to rzeźnia, a kobiety są tam traktowane jak krowy, i że to wszystko boli tak, jakby łamano nam 20 kości jednocześnie. Podobnież i po cesarce bywa dramatycznie, bo jesteś przykuta do łóżka, „rana rwie i nawet morfina słabo pomaga”.

Zrozumiałam, że bardzo chciałabym (na potrzeby własne, jak i innych młodych dziewczyn) ten zły obraz porodu odczarować. Stworzyć tekst z wesołymi historiami innych, pokazujący, że mimo wszystko poród może być piękny, a nawet – wesoły. W końcu dzieje się wtedy prawdziwy cud, right?!

Chodziło o zabawne anegdotki, takie jak ta z porodu Kasi, autorki blogowych zdjęć:

„Szczyt delikatności ginekologa w szpitalu? Kiedy mama rodziła mnie 28 lat temu, przez całą ciążę (co kiedyś było normą) nie robiła żadnego USG: a lekarka, wykonując to badanie na kilka godzin przed porodem, stwierdziła:
– Przykro mi, ale nie widzę główki!”.

Mama Kasi, pielęgniarka z zawodu, jako jedyna na sali porodowej zgodziła się też, żeby jej poród przyjmował lekarz czarnoskóry – ponoć wszystkie inne kobiety na jego widok przerażone czyniły tylko znak krzyża.

Zdałam sobie sprawę, że mam tak wiele znajomych blogerek i blogerów – rodziców – jednego, dwójki, trójki, a nawet czwórki małych dzieci. Postanowiłam poprosić ich, by opowiedzieli, jak oni witali na świecie swoje dzieci i czy faktycznie było tak strasznie, jak opisują to nasze babcie i mamy, zapraszam do przyjemnej lektury:
1) Ania Trawka, mama dwójki dzieci; blog Nebule.pl:

Ania Nebule

„Pani położno, czy ja już rodzę?”

To był 21.04.05.2016 r. Po ciężkim dniu opadam na kanapę i włączam, jak to mówi mój ślubny, „M jak otyłość”. Oglądam jednym okiem, w międzyczasie odpowiadam na komentarze na blogu. Powoli kończy się serial, wstaję z kanapy i słyszę delikatne „pyk” – nagle leje się ze mnie jak z kranu. Zupełnie jak na amerykańskich filmach! Zostawiam wielką plamę na kanapie i biegnę do łazienki. Wody płodowe leją mi się po kolanach, a mąż z salonu krzyczy: „Mój chłopak! Nie wytrzymał oglądania tego badziewia i zdecydował się wyjść!”.

Na szkole rodzenia wszystkim nam mówią, że porody wcale nie są takie jak w filmach i wszystko trwa zdecydowanie dłużej. Ale nie u mnie. Za chwilę mam skurcze co 2 minuty (mierzone oczywiście aplikacją w telefonie) i już jesteśmy na izbie przyjęć. Położna wita nas w szpitalu i zaprasza na porodówkę. W sali wiśniowej witają nas piłki, wanna i nawet sznur zwisający z sufitu, na który mój ślubny chce się wdrapać, kiedy położna wychodzi na chwilę. Bada mnie i mówi: „Pani Aniu, jest 10 cm – rodzimy”. Ale ja z niedowierzaniem dalej ją pytam: „Pani położno, czy ja już rodzę, bo nie wiem?”. Skurcze były nieregularne, stałam przy łóżku i popijałam wodę, ból w skali od 1 do 10 oceniłabym na zaledwie 3 z minusem. 10 minut później na świat przyszedł nasz syn:)

 

2) Ania Ignatów, mama dwóch dziewczynek; blog Bliźniaczkiwakcji.pl:

Ania Blizniaczki

Moja ciocia rodziła ponad 30 lat temu – i jak pisałaś – zbytnio nie robiono wtedy USG. Ona, niczego nieświadoma myślała, że w brzuchu ma jedno dzieciątko. Całą ciążę normalnie pracowała fizycznie, w dodatku bardzo ciężko, bo mieli swoją kwiaciarnię itp.
Ale przyszedł ten dzień, ciocia rodzi… Urodziła jedną córkę, po czym doktor tak na nią spojrzał i mówi:
„PANI PRZE DALEJ, BO TAM JESZCZE JEDNO JEST!”. I wyszły bliźniaczki – jednojajowe, identyczne jak dwie krople wody! Taka była niespodzianka w rodzinie.

 

3) Kamil Nowak, tata trójki dzieci; Blogojciec.pl:

blog ojciec

Kiedy moja żona była w ostatnim miesiącu ciąży z naszym najmłodszym synem, poszedłem sobie wyrwać ósemkę. Pamiętam jeszcze, jak szedłem do dentysty i żartobliwie mówiłem żonie: „Tylko mi obiecaj, że dzisiaj nie urodzisz”. Obiecała. Wieczorem jakoś nie mogłem zasnąć, chociaż byłem na lekach przeciwbólowych, zasnąłem dopiero o 23:30. Żona obietnicy dotrzymała. W pewnym sensie… Bo obudziła mnie o 1:30 mówiąc, że musimy jechać. Pojechaliśmy, zostaliśmy przyjęci i zostało nam czekanie. Niestety sam poród miał miejsce dopiero o 11:00. Kiedy już było po wszystkim i pielęgniarka przyszła zobaczyć, czy wszystko w porządku z mamą i dzieckiem, spojrzała na mnie (silne leki przeciwbólowe + spuchnięta twarz + mała ilość snu), to nie była pewna, które z nas ostatecznie rodziło.

 

4) Kasia Płaza Piekarzewska, z zawodu położna, prowadzi blog i portal Zapytajpolozna.pl:

Kasia polozna

Wbrew pozorom w trakcie porodu jest przestrzeń na żarty i śmiechy! Ja sama bardzo chciałam urodzić naturalnie i bez znieczulenia. Zaskoczeni? Nastawiłam się, że poród będzie boleć. Mamy XXI wiek i znieczulenie zewnątrzoponowe. Ja jednak piekielnie bałam się wkłucia w kręgosłup i ewentualnych komplikacji po znieczuleniu (które zdarzają się niezwykle rzadko). Dlatego obrałam taktykę na ból i miałam plan, jak sobie z nim będę radzić. Z satysfakcją powiem, że po części mi się to nawet udało. W trakcie porodu towarzyszył mi mąż – masował, wspierał, dodawał otuchy. Z czasem skurcze stały się coraz bardziej dokuczliwe. Poród nie postępował, a ja się dekoncentrowałam. Do akcji musiał wkroczyć mój mąż. Gdy korzystałam z piłki, on mnie masował. Skurcze stawały się coraz bardziej bolesne, więc i on coraz intensywniej mnie masował. Nie pamiętam dokładnie, ale pewnie sama go zachęcałam, by masował MOCNIEJ I MOCNIEJ. Gdy okazało się, że nie obejdzie się bez znieczulenia, lekarz anestezjolog mówi do mnie: „Ależ pani jest podrapana!”. Myślę sobie: Ja podrapana? Ale gdzie? Potem olśnienie… Ah, to mój mąż mnie tak masował!

Jak duże były to zadrapania, przekonałam się, gdy miałam dezynfekowane miejsce wkłucia. To był dopiero ból!

 

5) Justyna Basińska, mama trzech chłopców; blog Flowmummy.pl:

8-1

Uwielbiam opowiadać o swoich porodach! Zresztą nie znam kobiety, która tego nie kocha. Niby wszystkie chórem stwierdzamy, że boli, że jest strasznie, że nigdy więcej, a kiedy przychodzi co do czego, to ze łzami w oczach rozwodzimy się nad tym, jak fantastyczna to była chwila. Moje porody? Najlepsze! Chociaż żyję w głębokim przekonaniu, że jeszcze żadną kobietą na świecie tak nie bolało jak mnie (tak wiem, „przesada” to moje drugie imię). Do tej pory pamiętam, jak rodząc drugiego synka, tak bardzo skupiłam się na położnej, że biedna nie mogła ode mnie odejść na krok. Miała szczęście, że poród trwał jakieś pół godziny (magia drugiego porodu), bo nie wiem, co by było, gdyby przeciągnął się do godzin dziesięciu. A mówiąc „nie mogła odejść na krok” mam na myśli dosłowny krok. Do tego wszystkiego w czasie skurczy klęłam jak szewc, a kiedy odpuszczały na 5 sekund, przepraszałam wszystkich za swoje zachowanie.

Pamiętam też doskonale moją mamę, która w momencie, kiedy zadzwoniłam do niej już po, zapytała „I co Justynko? Rodzisz w końcu?”, A ja na to: „Mamuś, już urodziłam”, i jej fantastyczne płacz, ryk oraz zaciąganie do słuchawki. Trzeci poród? Też klęłam, ale w związku z tym, że rodziłam w Irlandii, co drugie przekleństwo było po angielsku – chciałam, żeby zrozumieli jak bardzo cierpię! Pamiętam też stażystę, który zapytał, czy może być przy porodzie, i który nie mógł wyjść z szoku, bo był przekonany, że poród = wielogodzinne obserwacje, a tu znowu 30 minut i po temacie (co nie znaczy, że te pół godziny były cudownie spędzonym czasem). Poród jest bolesny, jest straszny, według mnie nie ma w nim nic pięknego. Fizjologia w najczystszej i najobrzydliwszej postaci. Magia zaczyna się chwilę po, kiedy widzisz to maleństwo, które tak bezczelnie rozpychało się w tobie przez ostatnie miesiące. To właśnie przez tę chwilę kobiety tak uwielbiają opowiadać, wspominać i „przechwalać się” swoimi doświadczeniami.

 

6) Marcin Perfuński, tata czterech dziewczynek; blog Supertata.tv:

supertq

Mamy za sobą cztery porody – wszystkie inne, każdy na swój sposób oryginalny i niezapomniany.

Do pierwszego byliśmy przygotowani już na miesiąc przed. Torba spakowana, trasa dojazdu do szpitala na ulicy Inflanckiej w Warszawie opracowana, nic nie powinno nas zaskoczyć. Tak, jasne… Po odejściu wód i dotarciu na porodówkę okazało się, że w domu została cała dokumentacja z 9 miesięcy ciąży. Cholera! Wsiadam w auto i pruję przez pół miasta, gdy tymczasem żona ma skurcze co 10 minut. Nie zdążę, nie zdążę… Zdążyłem. Na szczęście Marysia rodziła się w nocy, więc po drodze nie zatrzymywały mnie żadne czerwone światła ani korki. 40-minutową trasę pokonałem w 40 minut. Tyle, że w obie strony! Po powrocie do szpitala zobaczyłem zrelaksowaną żonę leżącą w wannie. No ładnie, urządziła sobie spa, gdy ja tymczasem łamałem wszystkie przepisy. No nic, wyskoczę na chwilę do ubikacji – pomyślałem. Wtem z rozmyślań wyrwało mnie walenie w drzwi! Pielęgniarka krzyczy: „Niech się pan pospieszy, bo przegapi pan poród!”. Już nie pamiętam, czy spodnie założyłem w ubikacji, czy dopiero na porodówce. Ale pępowinę przeciąłem.

Ostatni poród odbył się w szpitalu w Piasecznie, znajdującym się 20 minut od naszego domu – tym razem chcieliśmy uniknąć czasowej jazdy po bandzie. Spokojnie poczekaliśmy na skurcze co 10 minut, ubraliśmy się, dojechaliśmy. Klara urodziła się jakąś godzinę później, possała chwilę pierś i zasnęła. Moja żona poczuła się zwolniona z konieczności tkwienia przy dziecku, więc wstała, przebrała się i zaczęła przestawiać meble w sali, bo coś jej nie pasowało. Kto rodził lub towarzyszył rodzącej kobiecie, ten wie, jak bardzo matka po porodzie potrafi być zmęczona. Czasami leży długie godziny bez sił, by po kilku ledwo wstać, po kolejnych kilku zrobić parę pierwszych kroków… A moja żona po pół godzinie zrobiła przemeblowanie w szpitalu. No cóż, położyłem się, bo wreszcie miałem chwilę na odpoczynek.

Polecam porody! Nie znam bardziej emocjonującego sportu. ;)

 

7) Magda Dubaniewicz, mama Mai; blog mmcooking.pl:

mmcooking

Najpierw wspomnę piękne lata 70. – kiedy moja siostra przychodziła na świat. Mojej mamie w bólach porodowych podali do palenia… fajkę! Co to za ‚ziółko’ w niej było, do tej pory nie wiemy, ale miało umorzyć bóle porodowe.

A co do główek – w 38 tygodniu, kiedy byłam w ciąży z Mają, lekarz prowadzący stwierdził, że będzie ona ważyć ledwo 2 kg. Ja przerażona tą wizją w stresie pobiegłam do drugiego lekarza, ponoć ‚najlepszego’ specjalisty od USG w Białymstoku, który tego samego dnia stwierdził, że powinniśmy już wywołać poród, bo dziecko ma tak dużą główkę, że siłami natury nie urodzę i będzie ważyć ponad 4 kg. To był 38 tydzień. Maja się urodziła dokładnie w 39 tyg. i 3 dniu siłami natury z wagą 3 kg. Patrząc na średnią, obaj tamci lekarze mieli rację. Wtedy to był stres, teraz się tylko już z tego śmieję. Co do samego porodu – mój był rewelacyjny. Wszystko trwało może 6-7 godzin. Sama akcja ‚pchania’ to 15 minut, gdzie lekarz, który był przy porodzie (choć go nie przyjmował, bo robiła to położna) trzymał mnie za jedno kolano, a Maciej za drugie i krzyczeli: „Pchaj Magda, dasz radę!”. Pomimo krępującej sytuacji /choć wtedy tak tego nie odbierałam/ było mi jakoś bardzo miło.

Na koniec zabawna historia, którą kiedyś usłyszałam w swoim domu:

Kiedy się urodziłam, byłam ponoć tak paskudna, że gdy mama stanęła ze mną w oknie, by pokazać czekającej na podwórku rodzinie, wszyscy jednogłośnie orzekli, że na pewno ktoś mnie na porodówce podmienił: „to niemożliwe, żeby w naszej rodzinie urodziło się tak brzydkie dziecko!”.

Czekam także na Wasze wesołe rodzinne opowiastki w komentarzach! ;)

Zdjęcie otwierające: Agnieszka Dzieniszewska